Jego szybki urywany oddech dudni mu w uszach.
Rozgląda się panicznie dookoła, ściskając w ręku pistolet, jaki kilka dni temu
zabrał ze sklepu myśliwskiego. Przechodzi przez próg, zostawiając za sobą
wyłamane z zawiasów drzwi, które powinny być zaryglowane od wewnątrz.
Zapomnieli? Ale jak można zapomnieć o tak ważnej rzeczy?
Boi się odezwać, chociaż ma ochotę krzyknąć w
ciemne pomieszczenie z zabitymi oknami, które jeszcze kilka tygodni wcześniej
było jasnym salonem. Milczy jednak i nasłuchuje. Warczenie. Do jego uszu
dobiega przerażający, zwierzęcy pomruk i kilka nerwowych kroków z półpiętra.
Zostawia za sobą wyłamane drzwi, teraz już
nic z nimi nie zrobi. Może mieć tylko nadzieję, że nic więcej już tu nie
wejdzie. W tym momencie najważniejsza jest jego rodzina. Rusza więc schodami,
zachowując się najciszej jak umie. Wstrzymuje nawet oddech. Szybko jednak
przypomina sobie, że to nic nie daje, kiedy przeciwnikiem jest potwór.
Na szczycie schodów pojawia się chuda
kobieta. Jej nienaturalnie wygięty kark sprawia, że głowa zwisa tuż przy
ramionach, kołysząc się to w jedną, to drugą stronę. Kłapie na niego brudnymi
zębami, rzężąc pod nosem i wyciągając w jego kierunku swoje mizerne,
ziemistoblade, poranione, a miejscami nawet podgniłe ręce. Na dłoniach i na
twarzy ma krew, ale on nie chce myśleć o tym, skąd się ta posoka wzięła.
Nie zastanawia się długo. Przecież nie będzie
czekać, aż to coś spełznie tu do niego i go zażre. Wyciąga pistolet i celuje.
Wystarczy jeden strzał, by kula trafiła idealnie w sam środek czoła.
Chwieje się, jej wyblakłe oczy otwierają się
jakby w zdziwieniu. Jakby w przerażeniu. Oropiałe usta wyglądają tak, jakby
chciały ułożyć się do wypowiedzenia jakichś słów. Zupełnie, jak gdyby pozostało
w niej coś z człowieka. Pada na podłogę. Teraz już na pewno nie żyje.
Wymija jej ciało, rozglądając się jeszcze
dookoła w poszukiwaniu kolejnych potworów. Ale kobieta chyba przyszła tu sama,
co wcale go nie zdziwiło. Te stworzenia nie myślały, nie działały w grupach,
chociaż zdarzały się wyjątki. Czasem, chociaż niezwykle rzadko, zagryzały się
między sobą. Najwidoczniej kierowały się czymś, co od biedy można było nazwać
instynktem zachowania gatunku. O ile w ogóle da się w ich przypadku mówić o
gatunku.
Teraz jednak nie ma czasu na zastanawianie
się nad tym. Rusza na górę, a gdy dostrzega szeroko otwarte drzwi od sypialni
mamy, zamiera. Dłoń samoistnie zaciska się na uchwycie pistoletu.
Nie chce tam wejść. Tak bardzo nie chce wejść
do tego pomieszczenia. Nie chce tego zobaczyć. Ale robi krok do przodu. Później
następny. I kolejny. Staje w progu i…
Otworzył szeroko oczy, oddychając ciężko i
wpatrując się w widok, jaki rozpościerał się zza zakratowanego okna
opancerzonego autokaru. Wytarł spocone czoło, próbując ustabilizować oddech.
Nie był przecież jakąś ciotą, która moczy się we śnie przez złe wspomnienia.
– Hej, Polak, wszystko w porządku? – usłyszał
z boku angielskie słowa, kaleczone ciężkim, niemieckim akcentem. Spojrzał na
mężczyznę, który siedział tuż obok. Wysoki, dobrze zbudowany Niemiec patrzył na
niego jakby zaniepokojony. Krystian prychnął, odwracając wzrok na szybę i
przyglądając się krajobrazowi Białorusi, której granice przekroczyli jakąś
godzinę temu.
– Ta, spoko – odparł, opierając głowę o
zagłówek i przymykając oczy. Chcąc nie chcąc, zaczął przypominać sobie
wydarzenie sprzed kilku lat, które zaważyło na jego przyszłości. To stało się
na samym początku wybuchu epidemii, która oficjalnie jest datowana na
dwunastego grudnia dwa tysiące dwunastego roku. Mamę i brata, zabitych przez
jedno z tych zarażonych ścierw, znalazł pierwszego lutego, kiedy to cała
wschodnia Europa pogrążona była w chaosie. Nic nie funkcjonowało: urzędy,
sklepy, prawo… A przynajmniej nie prawo rozumiane przez obywatela
demokratycznego kraju. Istniały dwie zasady, jakim podporządkowali się jeszcze
niezarażeni mieszkańcy Warszawy – przeżyj i nie daj się zażreć. Miał wtedy
siedemnaście lat, był gówniarzem, który w kilka tygodni musiał szybko dojrzeć.
Ale nie tylko on jeden, zdawał sobie sprawę, że lata dwunaste i trzynaste były
ciężkie dla wielu ludzi.
Teraz, kiedy zostało stworzone międzynarodowe
wojsko, kiedy zaczęto przywracać niektóre miasta do jako-takiej normalności,
było lepiej. A jego zadaniem (święcie w nie wierzył) była pomoc w walce z tym
gównem, które wzięło się nie wiadomo skąd i jak. Wielu ludzi uważało, że za
wszystkim stała Rosja i jej tajne eksperymenty nad stworzeniem nieżywego
człowieka. W końcu pierwszy atak epidemii miał miejsce w Moskwie. Ale zdaniem
Krystiana tak naprawdę mogły stać też za tym Chiny, bo równolegle do wybuchu
zarazy w stolicy Rosji, taki sam miał też miejsce w Pekinie.
Teraz jednak najważniejsze było pozbycie się
tego gówna. Czy to znalezienie antidotum, czy też wybicie tych ścierw co do
jednego. Krystian respektował wszelkie możliwości, dlatego też zaciągnął się do
wojska. Zresztą, o służbie dla Polski marzył już jako kilkunastolatek. Nigdy
nie myślał jednak, że znajdzie się w wojsku stworzonym przez wszystkie kraje i
walczącym przeciwko… zombie. Gdyby ktoś mu o tym powiedział kilka lat
wcześniej, prawdopodobnie wyśmiałby go, a później obejrzał Zombieland.
Spojrzał na swoje prawe ramię. Na dwie flagi,
jedną białoczerwoną, a drugą granatową ze złotą, pięcioramienną gwiazdą w samym
centrum. Flaga Zjednoczonych Państw, organizacji, która została powołana do
życia pod koniec roku dwa tysiące trzynastego. To śmieszne, myślał Krystian, on
kiedyś uważał, że podobne stowarzyszenie zostanie utworzone jedynie w przypadku
jakiegoś najazdu kosmitów, czy innych rzeczy rodem z książek sci–fi. Ale czy
to, co działo się teraz, nie było podobne do science fiction?
Nagle, w przerwie pomiędzy fotelami przed
nim, pojawiła się uśmiechnięta twarz jakiegoś murzyna. Zadowolony mężczyzna
otaksował go i jego niemieckiego kompana spojrzeniem, po czym wyciągnął dłoń i
przywitał się.
– Noe. – Niemiec, który miał na imię Heinz,
co Krystian zapamiętał tylko dzięki marce keczupu, prychnął. – Jakiś problem? –
warknął murzyn, piorunując mężczyznę spojrzeniem. Jego szeroki nozdrza
rozszerzyły się, wypuścił powietrze nosem.
– Gdzie twoja arka? – Niemiec był wyraźnie
rozbawiony, nawet nie starał się tego ukryć. – Może by nas wybawiła od tego
syfu!
Ręka Noe przewieszona przez fotel
wystrzeliła, momentalnie zaciskając się na gardle szwaba.
– Nie kpij z Biblii, faszysto! – syknął
murzyn, nachylając się nad fotelami. Miał wydatne, mięsiste wargi, które teraz
mocno zaciskał.
Krystian momentalnie złapał za nadgarstek
Noe, ściskając go i tylko dzięki resztkom zdrowego rozsądku nie przywalił mu w
twarz.
– Weź się, kurwa, uspokój. Wściekliznę masz,
czy jak? – warknął do niego przez zaciśnięte zęby.
Heinz zaśmiał się rechotliwie.
– Może ma. Ponoć w Afryce mają największy
syf, a skoro urwał się z pustyni… – nie dokończył. Zaciśnięta pięść Noe
poszybowała w stronę jego twarzy.
Niemiec krzyknął, a zaraz po tym rozległ się
kolejny wrzask. Tym razem wszyscy zamilkli, łącznie z murzynem, który odsunął
się błyskawicznie od Heinza i wrócił na swoje siedzenie. Autokar zatrzymał się
i Krystian zobaczył, jak z przodu ktoś podnosi się i idzie w ich stronę.
Niemiec zaklął pod nosem, rozcierając obolały policzek.
– Co się, kurwa, dzieje? – usłyszeli
nieprzyjemny głos, tym bardziej nieprzyjemny, że wyraźnie można było wyczuć w
nim rosyjski akcent.
– Biją się, kapitanie! – krzyknął ktoś
bezczelnie, a Krystian już wiedział, że na pewno trafi do brygady z kapusiem.
Niedobrze.
– Biją się, yarosti sobaki? – warknął ich
przełożony, którego jeszcze nie mógł zobaczyć. Siedział przy oknie i rząd głów
zasłaniał mu widok na kapitana. Był jednym z pierwszych, którzy weszli do
autokaru, później niewiele interesował się resztą, zbyt zmęczony po podróży do
Połowic, miejscowości granicznej, w której wszyscy powołani do służby mieli się
stawić.
– Tak jest, kapitanie! – wykrzyknął ten sam
głos, a Krystian przeklął po polsku. Heinz zaklął po niemiecku, a Noe, który
siedział przed nimi poruszył się nerwowo. Murzyn był naprawdę wielkim facetem,
skutecznie zasłaniającym widok na kapitana.
– Którzy to? Podnieść się! – wykrzyknął
Rosjanin, a Krystian przez chwilę był pewien, że zobaczył lufę karabinu.
Niemiec spojrzał na niego ze strachem. Przez chwilę myślał, że to żart, ale nie,
Heinz naprawdę rzucił mu przerażone spojrzenie. Wielki Noe podniósł się koślawo
ze swojego miejsca, jego sąsiad również, po chwili wahania.
Krystian myślał gorączkowo. Podnieść się czy
nie? Siedzenie na tyłku byłoby oznaką tchórzostwa, a przecież nie chciał wypaść
na kogoś takiego w oczach Niemca, który teraz zerkał na niego.
Też uczestniczył w tej kłótni, mniej lub
więcej, ale jednak trochę sprowokował Noe. Westchnął i wstał. Nie był psem,
który podkula pod siebie ogon.
Spojrzał na wysokiego mężczyznę, który
mierzył ich nieprzychylnym spojrzeniem. Na jego ramieniu dostrzegł rosyjską
flagę.
– Wychodzić – rzucił tylko mężczyzna,
karabinem wskazując przednie drzwi autokaru, które w tym momencie się
otworzyły. – Ruszyć dupy, albo je wam odstrzelę! – warknął jeszcze, widząc
wahanie na twarzy Noe.
Wszyscy patrzyli na nich w milczeniu, nikt
nie śmiał się odezwać, kiedy jeden za drugim opuszczali autokar. Dowódca
powiedział coś do kierowcy i również wyszedł na zewnątrz.
– Który zaczął? – zapytał wściekłym głosem, w
którym rosyjski akcent był jeszcze bardziej wyczuwalny. Miał zimne, wyniosłe
spojrzenie, którym zmierzył teraz kadetów, jeden po drugim. Krystianowi
wydawało się, że szare oczy kapitana zatrzymały się na nim kilka sekund dłużej.
Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, mężczyzna zmarszczył brwi. Nie wyglądał
na więcej niż dwadzieścia pięć lat. Był przystojny, posiadał regularne, niemal
arystokratyczne rysy i zupełnie nie przypominał wyglądem wojskowego. Tym
bardziej nie pasował do niego mundur kapitana z naszywką z czterema gwiazdkami
znajdującej się na jego dumnie wypiętej piersi.
Krystian zerknął kątem oka na Heinza, który
milczał uparcie i ani myślał się odezwać. Głupi, tchórzliwy szwab, pomyślał ze
złością. A on stanął w jego obronie! Długa chwila ciszy przeciągała się.
Potrafił odczytać z wyrazu twarzy kapitana, że jeszcze moment, kilka sekund
milczenia i ten wpadnie w szał.
Zasady wojskowe przed apokalipsą miały się
nijak do tych w roku dwa tysiące szesnastym. Teraz niemal wszystko było
dozwolone. Jeszcze się o tym dobrze nie przekonał, a już podejrzewał, że będzie
to mocny sprawdzian psychiczny. Mogłoby się zdawać, że każdy żołnierz jest na wagę
złota. Niestety, niektórzy przełożeni wychodzili z innego założenia. Zwłaszcza,
jeśli byli Rosjanami.
– Mam dzisiaj dobry humor – zaczął kapitan i
uśmiechnął się kącikiem ust. Wyglądał prawie łobuzersko, jeśli pominąć
oczywiście karabin MP5 w jego ręce. – Najpierw strzelę wam w stopy. Później,
jeżeli wciąż się nie przyznacie, w kolana. Strzelił wam ktoś kiedyś w kolana,
musor?
Pomimo że jego angielski był bardzo dobry,
pobrzmiewający ostry, rosyjski akcent sprawiał, że wypowiedź nabierała zupełnie
innego charakteru. Obcobrzmiące, ojczyste słowa, które wplatał w wypowiedzi
posiadały wyraźne obraźliwe zabarwienie i sprawiały, że Krystian nawet nie miał
ochoty mu się sprzeciwiać. A przynajmniej nie wtedy, gdy ten wymachiwał na lewo
i prawo karabinem, grożąc, że zaraz im odstrzeli nogi. W normalnych
okolicznościach pewnie by coś powiedział, należał do ludzi, którzy nie
potrafili trzymać języka za zębami. Zawsze był dosyć porywczy, ale przed nimi
stał kapitan, musiałby być głupi, by mu teraz odpyskować.
Dźgnął lekko Heinza łokciem w żebra. Niech
już się ten idiota przyzna, póki stopy jeszcze mają całe, warczał w myślach.
– To ja, sir – powiedział w końcu Niemiec,
robiąc krok do przodu i salutując. Krystian niemal odetchnął, mając nadzieję,
że jego stopy to przeżyją. W końcu nie ubiegał się o przyjęcie do wojska tylko
dlatego, żeby już pierwszego dnia nie być w stanie chodzić. Miał swój cel,
jakim było przysłużenie się swojemu narodowi (a może nawet całemu światu) i
pomoc w pozbyciu się zmutowanego wirusa K111, który opanował już każdy
kontynent. I nawet jeśli na drodze miał mu stanąć jakiś psychopatyczny Rusek –
a przecież historia już nie raz pokazywała, że ten naród normalny nie jest – da
sobie radę.
Z lekkim zdenerwowaniem obserwował swojego
kapitana. Nie potrafił przewidzieć, co mu do łba strzeli… Zaczynał żałować, że
wybrał służbę w laboratorium w Witebsku na Białorusi, a nie w jakiejś wiosce w
Argentynie, bo też taką propozycję dostał. Stwierdził, że woli już zostać w
Europie. I teraz przez to ma lekcję wojskową w wersji rosyjskiej.
– Ty? – zapytał kapitan, patrząc podejrzliwe
na Niemca. – Powiedziałbym raczej, że to on za tym stoi – wskazał karabinem na
Krystiana, lufą mierząc w jego ramię, na którym znajdował się haft polskiej
flagi. – Nigdy, mat' shlyukha, nie widziałem, żeby jakiś gunn bronił Polaka.
– Czasy drugiej wojny już minęły, sir –
powiedział Krystian i dzięki resztkom zdrowego rozsądku powstrzymał się, aby
nie zabrzmiało to jak kpina.
Kapitan uśmiechnął się do niego lekko,
odsłaniając rząd białych zębów.
– Racja, szeregowy – powiedział, jednak w
jego głosie było coś, co nie pozwalało poczuć się Krystianowi bezpiecznie. –
Ale murzyn zawsze będzie niewolnikiem.
Zanim którykolwiek z nich zareagował, kapitan
strzelił prosto między oczy Noe. Zrobił to wystarczająco szybko i precyzyjnie,
żeby mężczyzna momentalnie zginął.
– Więc – zaczął kapitan, jak gdyby nigdy nic.
Uśmiech wciąż błąkał mu się na ustach, jakby na dowód, że zauważa zszokowane
spojrzenia dwójki kadetów. Zdawał się być nawet usatysfakcjonowany ich reakcją.
– Zakładam, że to właśnie on wywołał bójkę. Czarni są najbardziej agresywni,
da? A teraz spieprzać do autokaru, zanim was też zastrzelę.
Krystian nie potrafił powstrzymać
przerażonego spojrzenia, jakim obdarzył nieżyjącego już murzyna. Serce zabiło
mu szybciej, a on dopiero teraz zrozumiał, gdzie się znalazł. Wiedział, do
cholery, że nie będzie łatwo. Miał świadomość, że jego psychika może ucierpieć,
a nawet że może stracić życie, jednak jeżeli chodziło o to drugie, to
przewidywał śmierć jedynie w szczękach ludzi zarażonych wirusem.
Nie chcąc już więcej narażać się kapitanowi,
z sercem w gardle ruszył do autokaru. Zajął swoje miejsce przy oknie, a Heinz
ciężko opadł na siedzenie obok. Odetchnął ciężko, patrząc na Krystiana.
– Mało brakowało – szepnął. – Gdzie my kurwa
jesteśmy? – dodał, wychylając się nieco i obserwując zadowolonego kapitana,
który zajął swoje miejsce.
– Sam się zastanawiam – odparł cicho, a
autokar ruszył.
Drugie laboratorium na Białorusi znajdowało
się pod Witebskiem, miastem na pół wymarłym, jak to mówiło się na zachodzie.
Tylko niektóre dzielnice były wydzielone i to w nich ludzie niezarażeni mieli
jakieś szanse przeżyć.
Laboratorium stanowiło kompleks szarych,
klocowatych budynków, otoczonych trzema płotami podłączonymi do wysokiego
napięcia. Stanowiło widok jeżeli nie przerażający, to z pewnością
przygnębiający. Gdy przekraczali bramę wjazdową, Krystian mógł dostrzec kilka
wież strzelniczych, a wszystko to tylko dlatego, aby zachować jak największą
ostrożność. W końcu ten ośrodek badawczy był jednym z ważniejszych w Europie.
Zastanawiało go tylko to, dlaczego został wybudowany na takim odludziu. Na
Białorusi, której już praktycznie nie było. Dlaczego nie można przeprowadzać
badań w nieco bardziej cywilizowanych miejscach?
Autokar zatrzymał się na placu. Już po chwili
padł głośny rozkaz przygotowania się do wyjścia. Krystian podniósł się i ruszył
za Hainzem, czując na sobie przenikliwy i dosyć kpiący wzrok kapitana.
Odpowiedział na niego, mierząc go uważnym spojrzeniem, kiedy przeciskał się
pomiędzy siedzeniami. Rosjanin patrzył na niego ze swojego miejsca za kierowcą.
Wyszli z autokaru, ustawiając się w szeregu.
Krystian odetchnął głęboko, zauważając, że powietrze tu jest zupełnie inne…
jakby czystsze. Niezanieczyszczone spalinami czołgowymi, czy innymi oparami po
nowych broniach na nieumarłych. Chociaż patrząc na to, gdzie się znajdował, to
przecież powietrze takie powinno być, brudne i cuchnące.
Przed nimi stanął kapitan. Krystian wbił w
niego oczekujący wzrok, tak jak reszta wojskowych.
– Znajdujemy się w jednym z laboratoriów
Zjednoczonych Sił Międzynarodowych. Naukowcy pracują tutaj nad antidotum na
wirus K111. Przyjechaliście, żeby swoją służbą pomóc im w uwolnieniu naszego
świata od zarażonych ludzi! Dowodzę oddziałem, który będzie strzegł obszarów
laboratorium oraz szóstego sektora w Witebsku. Zgłoście się do dyżurki po
przydział sal, w których będziecie spać. Dostaniecie identyfikatory, które
zastąpią wam imię i nazwisko, zrozumiane? Od tej chwili nie macie przeszłości,
ani przyszłości. Nie obchodzi mnie, co robiliście, ani co macie zamiar robić.
Moje rozkazy są dla was rzeczą świętą, jeśli się do nich nie dostosujecie,
spotka was taki sam los, jak żołnierza, którego zostawiliśmy w drodze tutaj. –
Słowo „zostawiliśmy” wypowiedział w sposób szczególny, mocno akcentując każdą
sylabę. Mówiąc, spojrzał uważnie na Krystiana i uśmiechnął się lekko. – Wszelką
niesubordynację będę karał w odpowiedni sposób. Na koniec dam wam dobrą radę –
przerwał na moment, żeby wzbudzić odpowiednie napięcie. – Zombie to przy mnie
amatorzy. Wykończyłem już więcej ludzi, niż widzieliście w swoim życiu. A teraz
odmaszerować, musor!
– Tak jest, kapitanie! – odpowiedzieli mu
chóralnie.
– Nie podoba mi się coraz bardziej – mruknął
Heinz, kierując się za tłumem do dyżurki, gdzie mieli dostać identyfikatory i
przydział do sal. Krystian spojrzał na niego i wzruszył ramionami.
– Każdy Niemiec to taka miękka cipa? –
zakpił, mierząc go uważnym spojrzeniem. Mężczyzna prychnął i pokręcił głową.
– Każdy Polak jest pierwszy do oddania życia
za ojczyznę? – prychnął w odpowiedzi.
Pół godziny później, po wyczekaniu w długiej
kolejce i podaniu swoich danych osobowych grubej babie z papierosem w gębie,
która z pewnością nigdzie się nie spieszyła i miała na wszystko czas, dostał w końcu
swój identyfikator i kartkę z informacją. Kobieta nabazgrała na niej numer
budynku, piętra i pokoju. Spojrzał na plakietkę z „nowym sobą”. Od teraz nie
był Krystianem Krzeszyńskim, tylko numerem sto dwadzieścia osiem be? Zmarszczył
brwi, nie mogąc zignorować wrażenia, że właśnie pozbył się człowieczeństwa.
Tak miała wyglądać jego walka z nieumarłymi?
Dla nich sam miał zapomnieć o tym, że jest człowiekiem? Przecież właśnie ta
myśl pomagała ludziom w dalszym życiu i wierzeniu, że kiedyś będzie lepiej.
– Gdzie śpisz? – zapytał Heinza. Tylko jego
na razie tu znał, ale jakoś nie spieszyło mu się do poznawania reszty.
– Budynek czwarty, piętro trzecie, sala ósma,
a ty? – zapytał. Krystian prześledził wzrokiem swoją kartkę i kiwnął głową.
– To samo – mruknął. – Czyli będę musiał
znosić towarzystwo niemieckiego gbura jeszcze trochę? – Westchnął.
– Powiedziałbym to samo, Polaku –
odpowiedział, uśmiechając się kątem ust. Był przystojny, stwierdził Krystian,
spoglądając na niego z boku. Twarz pokrywał mu lekki, jasny zarost, grube brwi
przeważnie ściągał w wyrazie zaciętości, a zadarty nos marszczył, kiedy
rozglądał się po jednym z gmachów, w którym aktualnie się znajdował. Był też
bardzo wysoki, wyższy nawet od Krystiana, a ten swoje mierzył, w końcu metr
osiemdziesiąt sześć to wcale nie tak mało. – To idziemy szukać tego czwartego
budynku? – zapytał, spoglądając na niego swoimi niebieskimi oczami. Krystian
kiwnął głową i ruszyli do szklanych, rozsuwanych automatycznie drzwi. Wyszli na
dziedziniec wyłożony szarą kostką betonową, chwilę temu mieli tu pierwszą
zbiórkę. Rozejrzeli się dookoła, na marne drzewka przy wejściu do dyżurki,
mające chyba na celu złagodzenia rygorystycznego wyglądu ośrodka. Na murze
budynku, w którym znajdowali się przed chwilą, widniała biała cyfra trzy.
– Tam – powiedział odkrywczo Heinz, wskazując
na blok znajdujący się przed nimi.
– Właściwie, Heinz, to po co tu przyjechałeś?
– zapytał Krystian, kiedy szli wolno w stronę budynku, ze szmacianymi plecakami
w kolorze khaki przerzuconymi przez ramię. Mieli w nich wszystkie swoje rzeczy,
jakie tu zabrali.
– Hm? – zamruczał mężczyzna, spoglądając na
niego kątem oka.
– No każdy ma jakiś powód, nie? Nikt nie
rzuca się na taką misję samobójczą bez własnych pobudek – wytłumaczył i
wzruszył ramionami. Weszli do budynku i schodami wyłożonymi szarymi, nudnymi
płytkami ruszyli do góry, na piętro trzecie.
– Taa – pokiwał głową – ale nie każdy chce
się zwierzać, Polaku.
– Krystian jestem – prychnął w odpowiedzi –
Szwabie – dodał złośliwie. Heinz już wyraźnie miał mu coś odpowiedzieć i
pociągnąć tę małą kłótnię dalej, gdy nagle zza rogu korytarza wyszedł nie kto
inny jak ich kapitan, rozmawiając swobodnie z jakimś mężczyzną, na którego
piersi widniała odznaka pułkownika. Szeregowi zatrzymali się automatycznie i
zasalutowali w momencie, w którym mieli ich minąć.
– Dzisiaj zamknięto strefę ósmą w Witebsku,
więc rano wyruszysz tam ze swoim oddziałem. Znajduje się tam baza naszego
laboratorium, w zniszczonym budynku dawnej biblioteki. Zabito stacjonujących
tam naukowców, którzy mieli dostarczyć nam ważne dokumenty i próbki. Mam
nadzieję, że nie schrzanisz tego zadania jak ostatniego, co, Dymitr?
Kapitan zaczerwienił się, rzucając szybkie,
nienawistne spojrzenie swoim podwładnym.
– Nie ma takiej możliwości – odpowiedział
przez zaciśnięte zęby. Wyglądało na to, że chciał coś jeszcze powiedzieć, ale
jego rozmówca go ubiegł.
– O, to chłopcy z twojego oddziału? Polak i
Niemiec? Niecodzienna para! – zaśmiał się perliście starszy mężczyzna.
Krystian spoglądał to na swojego kapitana, to
na pułkownika, który uśmiechał się szeroko, jakby rozbawiony. Zmarszczył lekko
brwi, nie widząc w sytuacji nic śmiesznego. Kiedy mężczyzna wyciągnął nagle
rękę w jego stronę i klepnął go przyjacielsko w ramię, zerknął jeszcze raz w
stronę Rosjanina, który kilka godzin temu prawie go rozstrzelał, a teraz stał
obok i przyglądał się poczynaniom swojego przełożonego. Krystian nagle poczuł
ulgę. Pułkownik nie wyglądał na człowieka, który dla zabawy rozwaliłby głowę
drugiemu. Może nie wszyscy byli tu tak popierdoleni jak jego kapitan?
– Nowym zawsze ciężko, co? Zobaczycie, jutro
się zaaklimatyzujecie. Zwłaszcza, jak wybierzecie się do Witebska, hehe! Z
takim kapitanem jak Dymitr, nie wiem, czego bardziej się powinniście bać.
Nieumarłych czy jego. – Spojrzał na boczącego się młodszego mężczyznę z
rozbawieniem. – Taki popieprzony typ się wam trafił, że ja ciągle pilnowałbym
tyłów, słowo daję. Zabił już kogoś, kiedy tutaj jechaliście? To jego ulubiony
sposób wzbudzania posłuchu wśród żołnierzy – powiedział po polsku, uśmiechając
się, o ile to jeszcze możliwe, szerzej.
Krystian zamrugał, zdziwiony, po czym
odpowiedział lekkim uśmiechem. Nie spodziewał się, że usłyszy tu swój ojczysty
język. Z reguły Polacy nie zgadzali się na służbę w Europie wschodniej, gdyż
raczej nie mieli po apokalipsie dobrych stosunków z Rosją… Zresztą, historia
pokazuje, że z tym krajem jego rodacy nigdy nie potrafili się dogadać.
Zerknął jeszcze na ramię pułkownika, na
którym widniała flaga USA. Zmarszczył brwi, zdziwiony.
– Mówi pułkownik biegle po polsku? – zapytał
w swoim ojczystym języku.
– Zdarza się, chociaż rzadko – przyznał
pułkownik, a wciąż stojący obok niego kapitan, wyglądał, jakby zaraz miał
spalić się ze złości. Krystian z trudem powstrzymał uśmiech, cisnący mu się na
usta. – Moja babka była Polką. Wspaniała kobieta, jak Boga kocham. Nie wiem,
chłopce, ile razy jadłeś bigos w swoim życiu, ale musisz wiedzieć, że moja
babka robiła najlepszy bigos na świecie – w jego głosie pobrzmiewał silny,
amerykański akcent, ale widać było, że musiał często używać tego języka, gdyż
nawet stosował poprawną składnię zdań.
Krystian uśmiechnął się tylko szeroko,
rozbawiony reakcją swojego kapitana, który najwidoczniej nie lubił być
ignorowany. Ale cóż, musi to jakoś znieść, przecież nie postawi się komuś
wyższemu rangą, pomyślał, kiedy spoglądał kątem oka na przełożonego. Krystian
postanowił trochę przeciągnąć tę sytuację. Dawno nic nie sprawiało mu takiej
radości, jak oglądanie tracącego cierpliwość Dymitra. A najprzyjemniejsza była
świadomość, że ten musiał domyślać się, o czym rozmawiają.
– Och, w to nie wątpię – powiedział, kiwając
głową. – Ale kapuśniak to moja mama robiła najlepszy. – Wiedział, że nie
powinien aż tak spoufalać się z pułkownikiem, ale ten najwyraźniej nie miał nic
przeciwko, bo cały czas szczerzył się w głupkowatym uśmiechu.
– Haha! Kapuśniak, synu, jak ja dawno nie
jadłem kapuśniaku! Na tej zasranej Białorusi tylko barszcz i ziemniaki podają.
Masę ziemniaków! Rzygać mi się już nimi chce. Za każdym razem jak jest mięso,
zastanawiam się, czy to nie z jednego z tych nieumarłych. Słowo honoru,
chłopce! Twarde jak moja podeszwa! Ciężko wyżyć, kiedy w Ameryce jadłem trzy
razy na dzień porządnego steka. – Mężczyzna pokręcił z rozdrażnieniem głową i
szturchnął w końcu Dymitra. – A on ma chody u kucharek i zawsze dostaje, co
chce. I gdzie tu sprawiedliwość? – zapytał po angielsku, a szeroki uśmiech
wciąż nie schodził mu z twarzy. Dymitr prychnął tylko, ale niespodziewanie
również wykrzywił usta w lekkim uśmiechu.
– Gdyby pułkownik wciąż nie proponował im –
odchrząknął – współżycia, może by pana polubiły.
Mężczyzna zaśmiał się głośno, klepiąc się po
wydętym brzuchu.
– Trzeba być dżentelmenem – dodał Dymitr,
rzucając Krystianowi wyzywające, aroganckie spojrzenie.
– Oj tam, oj tam – zamachał pułkownik ręką. –
Rzadko dostajemy wolne, to jakoś ulżyć se muszę, co nie? – spojrzał na
Krystiana i Heinza. Ten drugi stał wyprostowany i niemal w ogóle się nie ruszył
od początku rozmowy. Obserwował jedynie wszystko w milczeniu, jakby nie chciał
się narażać. – Zobaczycie, chłopcy, jak tu ciężko… tak na ręcznym – dodał i
zaśmiał się rechotliwie. – To co, chyba możecie odmaszerować? – spojrzał
pytająco na Dymitra. – Uważaj na niego – powiedział jeszcze po polsku,
wskazując ruchem głowy na kapitana. Mrugnął do Krystiana, wciąż się
uśmiechając. – Fajny chłopak z ciebie, obyś nam tu nie zdechł szybko, bo z kim
będę fantazjował o polskiej kuchni?
Pułkownik wybrał chyba najodpowiedniejszą
porę, bo Dymitra dzieliły sekundy od zagotowania. Piorunował swoich
protegowanych i można było być niemal pewnym, że kolejne spotkanie z Dymitrem
nie będzie należało do przyjemnych.
Starszy mężczyzna odmaszerował, a ich kapitan
warknął:
– Zbiórka o piątej rano. Lepiej się nie
spóźnijcie.
Ta informacja nie brzmiała jak rozkaz,
prędzej jak groźba, a nawet zapowiedź rychłej śmierci.
Do wieczora mieli dzień wolny, który mogli
przeznaczyć zarówno na obijanie się i odsypianie ciężkiej podróży, jak i
przejście się po ośrodku laboratoryjnym i poznanie rozmieszczenia budynków.
Krystian westchnął ciężko, układając swoje rzeczy w szafce pod łóżkiem,
zamykanej na klucz. Sala, w której przyszło mu spać, była dosyć duża. Trzy
okna, wychodzące na plac, na którym mieli pierwszą zbiórkę, wpuszczały do
pomieszczenia całą masę światła. Ściany były koloru oliwkowego, a jarzeniowe
lampy pod sufitem brzęczały nieznośnie.
Usiadł na posłaniu, rozglądając się po
wielkim pokoju, w którym znajdowało się sześć łóżek. Jego stało pod ścianą, a
Heinza tuż obok. Miał świadomość, że jeżeli dalej tak pójdzie, to będzie z tym
szwabem spędzać każdą wolną minutę, ale na razie jakoś się tym nie przejmował.
Mężczyzna nie był aż tak męczącym towarzystwem, jak na przykład Chińczyk, który
siedział teraz na łóżku przy oknie i z wywieszonym jęzorem grał w jakąś grę na
PlayStation Portable. Skośnooki mógł gadać i gadać, opowiadać o tym, jak to
dostał się do tego laboratorium drogą lądową i co musiał przeżyć. Ile to
nieumarłych nie zabił, jaki był dzielny. Krystian w tamtym momencie po prostu
odwrócił się i zaczął wypakowywać swój skromny bagaż, jasno dając mu do
zrozumienia, że go to nie obchodzi. Każdy tu coś przeżył. Każdy miał jakąś
swoją szokującą historię, która w warunkach przed apokaliptycznych nadawałaby
się na fabułę filmu. Co go więc obchodził jakiś Chińczyk?
Ale reszta jego kolegów z pokoju słuchała
uważnie, a przynajmniej udawała zainteresowanych. Oprócz Heinza, który w tamtym
momencie czytał książkę.
– To co, zbieramy się na kolację? Ponoć
stołówkę otwierają o dziewiętnastej, trzeba by zająć jakieś dobre miejsca –
powiedział do niego Niemiec, odkładając lekturę na poduszkę. Krystian zerknął
na nią podejrzliwie, zupełnie jakby miał na niej dostrzec tytuł „Mein Kampf”.
– Ta, jasne – mruknął, podnosząc się.
Stołówka była przestronnym pomieszczeniem, z
porozstawianymi sześcioosobowymi stolikami. Krystian poczuł się jak w jakiejś
PRL’owskiej restauracji. Grube baby w białych fartuchach kręciły się dookoła z
siatkami na głowie. Przecierały blaty starymi szmatami, a w powietrzu unosił
się nieprzyjemny zapach środków odkażających. Każdy ze stołów ozdobiony był
małym, białym wazonikiem ze sztucznym kwiatkiem. Zupełnie, jakby to miało
sprawić, że miejsce nabierze eleganckiego wyrazu.
Krystian dostrzegł przejście do innej sali, w
której zapewne jadali ich przełożeni. Zajrzał tam ukradkiem, zaciekawiony.
Pomieszczenie miało ten sam nudny, komunistyczny wyraz co to, w którym teraz
się znajdował. No, może różniły się tylko stołami, gdyż tamte były
czteroosobowe.
– Chodź, usiądziemy tu. – Heinz wskazał na
miejsce przy oknie, na co Krystian kiwnął głową. Usiadł naprzeciwko niego,
mimowolnie wyglądając przez zabrudzone okno. – Jestem ciekawy, jakie będzie
jedzenie – mruknął Niemiec, najwidoczniej chcąc podtrzymać rozmowę.
– Nie liczyłbym na wiele – odparł. Ale, jak
się dowiedzieli już chwilę później, jedzenie nie było wcale takie złe. Dało się
dobrze najeść, a i nawet szynkę na chleb dali. I warzywami też nie poskąpili,
tak więc Krystian wstał od stołu zadowolony i niemal od razu jego spojrzenie
skrzyżowało się ze wzrokiem Dymitra, który właśnie wychodził z pomieszczenia
jadalnego dla przełożonych. Kapitan najwyraźniej szybko zamieniał wściekłość na
chłodną, pełną nienawiści obojętność, bo właśnie to wyrażała jego twarz, kiedy
rzucił Krystianowi szybkie spojrzenie. Nie zrobił jednak nic więcej, nie
uśmiechnął się arogancko, jak miał w zwyczaju, nie podszedł do ich stolika,
żeby rzucić jakąś prowokującym komentarzem. Skierował się prosto do wyjścia ze
stołówki.
– Idziesz się kąpać? – zapytał Heinz,
trzymając w dłoniach ręcznik. Krystian kiwnął głową, również zabierając swoje
przedmioty do mycia się i golenia. – Na piętrze jest tylko jedna łazienka –
powiedział. – Już obczaiłem wszystko, trochę to będzie mi przypominać scenę
więzienną – zaśmiał się nagle. – Wiesz, mydło i te sprawy – wyjaśnił.
Krystian prychnął rozbawiony, kręcąc głową.
Cóż, musiał przyznać że podobała mu się wizja nagich tyłków. Nie miał zamiaru
się do tego nikomu przyznawać, ale jeszcze przed apokalipsą miał chłopaka.
Michał był starszy od niego o dwa lata i to z nim odkrywał swoją orientację.
Ale po wybuchu epidemii już nigdy więcej go nie spotkał, podejrzewał, że
podzielił los ludzi zarażonych. I to był jego jedyny stały związek z partnerem
płci przeciwnej. Później już spotykał się z ludźmi tylko na szybkie numerki.
Teraz musiał siedzieć cicho. Homoseksualizm
nie był akceptowany w wojsku, prawdopodobnie gdyby jego kapitan dowiedział się
o tym, z miejsca by go rozstrzelał.
Jednak gdy znaleźli się pod prysznicami i
niczym nieskrępowany Heinz zaczął się rozbierać, Krystian zaczął powoli
panikować. Miał nadzieję, że się nie podnieci, dlatego patrzył wszędzie,
dosłownie wszędzie, tylko nie na tyłek mężczyzny. Zgrabny, należy nadmienić. I
pakunek z przodu też miał całkiem spory.
Wziął głęboki oddech, myjąc swoje ciało i
wpatrując się w ścianę, gdyż z drugiej strony stał jakiś przystojny Czech,
śpiewający pod nosem piosenkę w swoim ojczystym języku. Piekło, pomyślał,
znalazłem się w cholernym piekle. A miało być tak pięknie z tymi prysznicami.
Umył się w niemal zawrotnym tempie i kiedy
już stał w samych spodniach dresowych przed jedną z umywalek, odetchnął z ulgą.
W tak luźnym ubraniu nie będzie widać, że się podniecił, więc kiedy się golił,
spoglądał ukradkiem do pomieszczenia z prysznicami. Pamiętał jednak, żeby
zachować ostrożność, bo takie gapienie się pewnie nie zostałoby najlepiej
odebrane.
– Spadam do pokoju – rzucił do Heinza, który
z pianą na brodzie pokiwał głową. Krystian przerzucił sobie mokry ręcznik przez
ramię i ściskając w dłoniach swoje przybory, ruszył do pokoju.
Baardzo fajne, dawno nie czytałam czegoś tak fajnego :)
OdpowiedzUsuń~Sue-chan
No, no :) fajnie się zaczyna naprawdę rewelacyjnie. Napotkałam kilka błędów a mianowicie. Płeć przeciwna to żeńska a Krystian chodził z chłopakiem, czyli z tą samą płcią. Lecę czytać następny rozdział ;p
OdpowiedzUsuńWorld war Homo Z :D
OdpowiedzUsuńOjej, ten pierwszy rozdział brzmi tak cudownie! Jak na wstęp, jestem zachwycona. Teraz tylko następne 11 rozdziałów i zakup całości~ Nie mogę się doczekać!
OdpowiedzUsuń