środa, 3 lipca 2013

[K111] Rozdział 2.

Rano, a może raczej w nocy, pobudkę mieli o godzinie trzeciej trzydzieści. Krystian nieprzytomnie zwlókł się z łóżka i poczłapał, zupełnie jak zombie, do łazienki. Dopiero po ubraniu się, idealnemu pościeleniu łóżek i inspekcji, jaką dokonał im Dymitr, mogli ruszyć na śniadanie do stołówki, które przewidziane było na godzinę czwartą.
Kiedy wyszli na zewnątrz, dochodziła piąta. Było tak zimno, że ich oddechy zamieniały się w parę. Wschodzące słońce dopiero rozlewało się na widnokręgu i trudno było przewidzieć, czy mogą się dzisiaj spodziewać ładnej pogody. Nikt nie ukrywał, że pomogłaby im ona w zmierzeniu się z zombie.
– Od Witebska dzieli nas pół godziny jazdy autokarem. Kiedy wjedziemy nim do strefy zamkniętej, zapamiętajcie jedno: od tej pory to wasz jedyny środek powrotu tutaj. W razie – odchrząknął – komplikacji, jeżeli nie zdążycie na odjazd, nikt nie będzie na was czekał. Ja nie jestem pieprzoną przedszkolanką, żeby was pilnować. Każdy z was powinien dbać o własną dupę. Jeżeli chce przeżyć, oczywiście, i nie zarazić się K111. Dostaniecie karabiny, pistolety i granaty dymne. Macie strzelać w zwierzynę, nie w siebie, zrozumiano? A przy okazji, jest dziesięć stopni na minusie i nie spodziewajcie się miłego dnia. Pakować się i jazda, do autokaru!
Droga do Witebska, niespodziewanie chyba dla wszystkich, była nużąca i nudna. Między laboratorium a miastem znajdowały się zarośnięte, zaniedbane pola. Kiedyś, jeszcze przed apokalipsą, być może służyły do wypasania bydła, albo hodowania zbóż i warzyw. Teraz zamieniły się w jałowe pustkowie. Być może w brunatnych krzakach czaili się nieumarli, wściekłe psy lub inne dzikie stworzenia. Nikt z żołnierzy nie miał ochoty tego sprawdzić.
Heinz wydłubywał z zębów resztki śniadania, a Krystian obserwował rozległe pola. Uświadomił sobie, że, jeśli nie zdąży wsiąść do autokaru pod koniec misji, nie będzie miał możliwości powrotu. Nie przyjmą go z powrotem, nawet jeżeli udałoby mu się samodzielnie pokonać pola i dotrzeć do laboratorium. Prędzej czy później dopadłby go i zabił jakiś nieumarły. Nie, inaczej, zaraził K111.
Dymitr był w wyjątkowo dobrym nastroju. Kiedy zabrał mikrofon, urządził swojemu oddziałowi wykład na temat budowy sektora ósmego, do którego właśnie zmierzali. Ich kapitan wprost sypał żartami jak z rękawa. Postronnemu obserwatorowi, lubiącemu czarny humor, te dowcipy mogły się wydać zabawne, ale żołnierze potraktowali je całkiem serio.
– Chrońcie krocze. Niektóre zombie nie atakują szyi, tylko jaja. Naukowcy podejrzewają, że są to zazwyczaj nieumarłe kobiety, ale w niektórych przypadkach zdarzają się i mężczyźni – ostrzegał ich. Kiedy indziej radził: – Strzelajcie w głowę. Reszta ciała jest zazwyczaj nieczuła na wasz ołów. Możecie do woli wiercić w nich dziury, a oni nawet się nie uśmiechną. Co najwyżej ja mogę się śmiać z waszej nikłej próby obrony. I nie liczcie, że będę was ochraniał. Moim zadaniem jest zabranie z sektora ósmego próbek i dokumentów, a wy musicie mi w tym pomóc. To nie ja jestem dla was, tylko wy dla mnie. Jak wydam rozkaz, będziecie mi czyścić buty waszą szczoteczką do zębów. A pamiętajcie, że nikt nie zaopatrza laboratorium w szczoteczki do zębów.
Rad było wiele, każda bardziej użyteczna od poprzedniej. Gdy już wjeżdżali do Witebska, Dymitr odezwał się ostatni raz. Ku zdziwieniu większości, życzył im powodzenia w bliskim spotkaniu z K111. Przyznał nawet, że ma nadzieję, że są lepszymi żołnierzami niż na to wyglądają. Bo na razie, jak powiedział, przypominają bardziej stado głupich prosiąt prowadzonych na ubój, a nie zawodowych wojskowych. Ale obiecał, że jeśli przeżyją, nauczy ich, jak być żołnierzami. Witebsk okazało się nie mniej zapuszczonym i zniszczonym miastem jak reszta Białorusi. Ze względu na zamieszki, które wybuchły jeszcze przed apokalipsą, część budynków została zniszczona.
Większość konstrukcji w sektorze ósmym, na ich nieszczęście, groziło zawaleniem. Musieli nie tylko uważać na hordy nieumarłych, ale również na niestabilne konstrukcje.
Zanim wjechali do miasta, przeszli przez trzy punkty kontrolne, aż w końcu mogli wjechać do zamkniętej strefy.
– Wstawać z miejsc i ruszać się! – warknął przez mikrofon Dymitr, po czym wstał z fotela i wyszedł z autokaru. W rękach miał załadowany karabin i rozglądał się dookoła, szukając zagrożenia. Na razie wyglądało na to, że nic im nie grozi. – Podzielimy się na trzy grupy. Jedna pójdzie ze mną do bazy po dokumenty. Druga będzie pilnowała autokaru, a trzecia rozejrzy się po okolicy. Najlepiej byłoby, gdybyście nagrali nieumarłych albo odcięli im jakaś część ciała, która pomoże w badaniach, ale, jak na was patrzę, sukcesem będzie, jeśli utrzymacie się przy życiu – powiedział, a kpiący uśmiech nie znikał z jego twarzy. Później podzielił żołnierzy na trzy grupy. Pięciu szeregowych zostało przy autokarze, dziesięciu miało zbadać okolicę, a dwunastu iść z nim po dokumenty. Heinz znajdował się w grupie pilnującej autokaru, a Krystian został wybrany ostatni. – A ty, sobaka, pójdziesz z nami, żeby się czegoś nauczyć. Ewentualnie zginąć, jak się nie sprawdzisz.
Krystian spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami, ściskając w dłoni karabin. Miał ochotę prychnąć, bo co to, pierwszy raz znajduje się na otwartym terenie z zombie? Patrolował ulice Warszawy, pomagał w wygradzaniu terenów, wiedział, jak sobie radzić.
– Postaram się ciebie nie zawieść, kapitanie – burknął w odpowiedzi, ruszając ze swoją grupą i Dymitrem na czele w stronę budynków. Szli powoli, rozglądając się dookoła, jednak ulice wymarłego miasta wydawały się być puste. Od czasu do czasu tylko przemknął jakiś kot, dziki pies wyjrzał zza rogu i to byłoby na tyle. Miasto całkowicie różniło się od Warszawy sprzed kilku lat, kiedy to nie można było wyjść na zewnątrz, by nie zostać zaatakowanym. Widać na pierwszy rzut oka, że zostało opuszczone i powoli natura przejmowała nad nim kontrolę. Tu człowiek nie miał już czego szukać. W przeciwieństwie do zombie.
Pozorną cisze zniszczył dźwięk wystrzału i rumor rozbijającego się ciała. Psy znajdujące się w okolicy zawyły i wśród hałasu można było usłyszeć jeszcze jeden dźwięk. Specyficzny wrzask, który przywodził na myśl krzyk cierpiącego człowieka i ryk całkowicie dzikiego, nieobliczalnego zwierzęcia. Momentalnie spojrzeli na chłopaka, który, jak dowiedział się Krystian, miał dopiero dziewiętnaście lat i pochodził z Węgier. Przerażony przyciskał do siebie pistolet, wpatrując się w dwie pary zwłok, które przed chwilą zastrzelił. Dzieciak nie nadawał się do wojska, przemknęło przez myśli Krystiana.
– Sprowadzisz następnych, ty idioto! – syknął Dymitr.
Krystian zdawał sobie sprawę, że najbliższe kilka minut przesądzi o ich życiu. Wiedział, że nieumarli przyjdą w to miejsce hordami, w końcu huk wystrzału roznosił się bardziej na cichym i opuszczonym terenie. Kapitan dał znak dłonią, że mają się pospieszyć. Wszyscy zgodnie za nim ruszyli, rozglądając się. Nagle Chińczyk z jego pokoju krzyknął, strzelając w stronę zaułka, z którego wynurzyły się trzy postacie. Chybił. Kule poszybowały daleko nad głowami zombie, nawet ich nie drasnąwszy.
– Glupo kitayets!– syknął Dymitr po rosyjsku, uderzając Chińczyka kolbą pistoletu w twarz. – Zabić ich, na co czekacie? – wrzasnął do obserwujących całą sytuację żołnierzy. Kolejne wystrzały rozbrzmiały po ulicy, a za nimi jak echo powtórzyły się kolejne wystrzały. Grupa mająca zbadać miasto również musiała napotkać na tłum zarażonych.
– Szybko, do budynku! – wrzasnął Dymitr, kiedy następni nieumarci wyłonili się zza rogu. Czekał, aż wszyscy żołnierze wbiegną do środka. Zanim jednak Krystian i dwójka innych mężczyzn weszła do gmachu, z wnętrza starej fabryki, w której żołnierze chcieli znaleźć chociażby chwilowe schronienie, rozległy się strzały. Musieli przebywać tam nieumarli. Chwilę później, oprócz dźwięków karabinów, słychać było jeszcze jakieś powtarzające się, bardzo niepokojące huki. Krystian nie obejrzał się jednak, zajęty strzelaniem do zarażonych, których przybywało z każdą chwilą. Z pewnością była to dawna ludność Witebska, ale nie chciał teraz o tym w ten sposób myśleć. Ratował swoje życie, do cholery!
– Budynek się wali! – krzyknął Chińczyk, a w jego głosie mocno pobrzmiewał azjatycki akcent, przez który Krystian z początku go nie zrozumiał. Wystarczyło jednak, że obejrzał się przed ramię i dojrzał zawalone gruzem wejście.
– Cholera – przeklął Krystian w swoim ojczystym języku, jednak nie miał czasu na zastanawianie się, gdy jeden z nieumarłych zbliżył się do niego niebezpiecznie blisko. – Musimy uciekać! – krzyknął do Dymitra, który też nie przestawał ostrzeliwać chodzących zwłok.  – Co ty nie powiesz? – odwarknął mu, wpakowując kolejny magazynek do głowy zombie. – Może zostaniesz kapitanem, jak tak dobrze wychodzi ci wydawanie rozkazów?!
– Spoko! Przynajmniej nie wpakowałbym nas w gówno! – chłopak wrzasnął w jego stronę, kiedy w ostatnim momencie zabił jakąś kobietę, która już szykowała się do skoku na niego. Niektórzy zarażeni, ci z niepoprzetrącanymi nogami, byli w miarę szybcy. Musiał się mieć na baczności, jeżeli nie chciał tu umrzeć.  Dymitr nie miał tyle szczęścia, akurat przeładowywał magazynek w karabinie, kiedy nieumarły rzucił się na niego, powalając na drogę. Krzyknął, starając się z całych sił odepchnąć napastnika, żeby dokończyć załadowanie broni. Kiedy w końcu mu się to udało, z mściwą satysfakcją przestrzelił mu szczękę i zepchnął z siebie.  Jeden z żołnierzy, który również został na ulicy, krzyknął rozdzierająco. Nie był na tyle szybki, żeby zabić zombie. Dymitr strzelił w głowę zarówno nieumarłemu, jak i poległemu żołnierzowi. Tylko zabijając go, mógł sprawić, że nie stanie się zombie. 
– Musimy się gdzieś schować, bo zaraz będzie tu ich jeszcze więcej – warknął kapitan, rozglądając się w poszukiwaniu schronienia. Wejście do fabryki wciąż było zasypane, ale Dymitr nie miał czasu zająć się uwięzionymi żołnierzami. Od tej pory, jeżeli przeżyli, będą zdani na siebie, jak im obiecał. 
– Tam jest chyba bezpiecznie! – krzyknął Chińczyk, biegnąc w stronę zrujnowanej kamienicy. Krystian kątem oka spojrzał na niego i, nim skierowali się w stronę budynku, rozwalił jeszcze głowę jakiejś kobiecie. Azjata wpadł do budynku, rozglądając się dookoła. Dał im znak ręką, że w środku jest czysto i już po chwili znajdowali się w starej kamienicy mieszkalnej, która najwidoczniej została przystosowana do życia w świecie z wirusem K111. Okna były zabite dechami, a w drzwiach znajdowała się belka umożliwiająca ich zabarykadowanie. 
– Idź zobaczyć, jak jest na górze – powiedział Dymitr, zamykając drzwi. Chińczyk kiwnął głową i wybiegł po schodach na piętro. Zanim Krystian zdążył zablokować drzwi przed wejściem z zewnątrz, Dymitr złapał go za przód munduru i przyszpilił do ściany. Przedramieniem naparł na szyję szeregowego, bezlitośnie go podduszając.
– Masz mi coś jeszcze do powiedzenia, gówniarzu? – warknął, oddychając szybko, cały rozjuszony.
Krystian najpierw otworzył oczy szeroko, później coś charknął niewyraźnie. Dymitr poluźnił uścisk na jego szyi, jednak wciąż go boleśnie przyciskał do ściany.
– To, że wypadałoby zaryglować drzwi, kapitanie – odpowiedział, uśmiechając się lekko.
Dymitr zaklął po rosyjsku, najprawdopodobniej bardzo soczyście, a później sięgnął po karabin i przyłożył lufę do policzka chłopaka.
– Jakiś pewny siebie się zrobił, co, sobaka? Mogę cię zniszczyć w ciągu sekundy, a ty ze mną tak bezczelnie igrasz, Polaku.
Krystian drgnął, spoglądając na lufę. Przełknął ciężko ślinę.
– To przez emocje, kapitanie – wydusił. – Przepraszam i radzę naprawdę zaryglować te drzwi, bo za chwilę będzie jeszcze zabawniej – dodał.
– Zabawniej? – Dymitr prychnął cicho, odsuwając się. Wciąż jednak trzymał lufę przy jego policzku. – No to rygluj te drzwi, sto dwadzieścia osiem. – Karabinem wskazał na drzwi.
Krystian bez ociągania sięgnął do nich, zasuwając belkę na drzwi. Następnie spojrzał na kapitana.
– Sto dwadzieścia osiem BE, kapitanie – powiedział, podkreślając literę, która widniała w jego nowym imieniu.
– Co? – Dymitr spojrzał na niego jak na idiotę. Niestety Krystian nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym momencie na schodach pojawił się Chińczyk, wymachując swoją strzelbą.
– Na górę, pusto! – powiedział Azjata.
– Zobacz, z której strony jest laboratorium – polecił mu kapitan, zwracając spojrzenie na Krystiana. Chłopak uśmiechnął się lekko. Cóż, szczerze mówiąc, miał przykre wrażenie, że przyjdzie mu tutaj zginąć. Jemu, kapitanowi i denerwującemu Chińczykowi. Toć za drzwiami kamienicy czekała na nich horda zarażonych, którzy już teraz dobijali się do nich. Słychać było drapanie i rozpaczliwe rzężenie.
– Moje pełne imię – podkreślił Krystian – brzmi sto dwadzieścia osiem be, jeżeli już mamy być dokładni. – Zginie za to, na bank zginie, myślał. Ale chyba lepsza kulka w łeb, niż zarażenie wirusem.
Dymitr patrzył na niego przez dłuższą chwilę w bezruchu, a po wyrazie jego twarzy można było uznać, że ta odpowiedź zupełnie go zaskoczyła.
– Jak żyję, jeszcze nigdy nie spotkałem takiego pyskatego psa jak ty – powiedział powoli, marszcząc przy tym brwi, jakby zastanawiał się, co powiedzieć. – Myślisz, że jak dogadujesz się z pułkownikiem, możesz sobie pozwolić na co chcesz? Ciekawe, gdzie jest teraz pułkownik, jak jesteś krok od śmierci.
– Długo już nie pożyjesz, kapitanie – powiedział Krystian, uśmiechając się lekko. Nikt nigdy nie irytował go tak, jak ten facet. – Teraz myślę, że śmierć śmieje nam się w twarz, nie zaprzątam sobie w takich chwilach głowy pułkownikiem. Patrząc logicznie na naszą sytuację, nie przeżyjemy tego. Nie mam zamiaru więc w ostatnich chwilach mojego życia podlizywać się tobie. – Wzruszył ramionami.
– Jeżeli masz zamiar tego nie przeżyć, proszę bardzo – prychnął Dymitr, sięgając po karabin. Przeładował go, jakby dla podkreślenia swoich słów. – Ja przeżyłem już gorsze piekło i gdybym ciągle był w przekonaniu, że nie przeżyję, nie byłbym teraz twoim kapitanem. Myślisz, że wysłaliby nowy oddział na misję bez powrotu? Głupi jesteś, jak każdy Polak. Temu ciągle dawaliśmy wam w dupę. Wciąż się dziwię, że nie jesteście pod naszymi rządami – zaśmiał się arogancko.
Krystian uśmiechnął się kątem ust, patrząc mu wyzywająco w oczy.
– To w takim razie powiedz mi, jak masz zamiar stąd wyjść, skoro jesteśmy z zewnątrz otoczeni przez nieumarłych? Nie jesteśmy pod waszymi rządami, bo potrafimy myśleć i pijemy wódkę, nie spirytus.
Dymitr uśmiechnął się drwiąco, nie komentując uwagi o spirytusie. Zamiast tego wskazał karabinem na sufit.
– Pójdziemy górą. Mam nadzieję, że umiesz skakać, sto dwadzieścia osiem be?
Krystian zmarszczył brwi, spoglądając na niego w zastanowieniu. Naprawdę wątpił, że przeżyją tę misję, ale już nie robił uwag na ten temat. W zamian odpowiedział:
– Dam sobie radę. – W tym momencie do pomieszczenia znów wpadł Chińczyk, uśmiechając się szeroko i najwidoczniej nie zauważając napiętej atmosfery pomiędzy żołnierzem a jego kapitanem.
– Na wschód, kapitanie! Jakie rozkazy? – Brakowało mu jeszcze tylko ogona, którym mógłby zamerdać, pomyślał Krystian, patrząc na niego i nie kryjąc obrzydzenia.
– Kolega zgłosił się na ochotnika, że pójdzie pierwszy. – Dymitr uśmiechnął się kącikiem ust, rzucając mu rozbawione spojrzenie znad ramienia. – Prawda?
Krystian zmrużył oczy, rzucając mu uważne spojrzenie. Prychnął cicho pod nosem.
– Myślałem, że jestem dla kapitana psem, nie kolegą. – Trochę już się rozkręcił i naprawdę nie dbał o to, co może się z nim stać po tej misji, bo był przekonany, że jej końca nie doczekają. – Ale pewnie, skoro kapitan się boi, mogę poprowadzić. – Kiwnął głową.
Dymitr zaśmiał się niespodziewanie na te słowa, a Chińczyk pobladł, rzucając przerażone spojrzenie to Krystianowi, to kapitanowi.
– Widzisz sto dwadzieścia – zwrócił się Dymitr do Azjaty z uśmiechem. – Na froncie są dowódcy oraz żołnierze. Głupi i głupsi. Głupi chcą przeżyć. Głupsi chcą zginąć. Są jeszcze najgłupsi, którzy myślą, że walka to rywalizacja. Którym z tych typów jesteś ty, sto dwadzieścia?
– Pierwszym, kapitanie. – Chińczyk wzruszył ramionami.
– No właśnie, a którym jest twój kolega, jak myślisz?
– Trzecim, kapitanie.
Dymitr kiwnął głową i spojrzał wyczekująco na Krystiana.
– No idź, psie, będziesz moją żywą tarczą.
Chłopak spojrzał na niego z lekkim uśmiechem. Zaczynało go coś w tym facecie pociągać. Ta jego nieprzewidywalność? Świetnie dobrana riposta na każde jego zdanie? Jednak, gdy pomyślał o Noe, momentalnie otrzeźwiał. Ten mężczyzna był nienormalny, zabił drugiego człowieka z zimną krwią, nie było w nim nic, co mógł uznać za ciekawe, czy godne podziwu.
– Jasne. Wszyscy Ruscy to jednak tchórze – zamruczał pod nosem, jednak na tyle głośno, żeby Dymitr był w stanie usłyszeć. Nim ten jednak zdążył zareagować, Krystian już ruszył w kierunku schodów.
Kamienica była w połowie zniszczona, dokładniej jej wschodnia część, ale całe szczęście że, jak zorientował się Chińczyk, mogli wyjść dachem po południowej stronie.
– Wygląda na to, że będziemy musieli przejść górą – powiedział Dymitr, kiedy wspinali się po spróchniałych schodach. Musieli uważać, gdzie stawiają kroki, żeby stopnie się pod nimi nie zapadły. – Uważajcie – ostrzegł ich, kiedy wyszli na klatkę schodową ostatniego piętra. Z końca korytarza dobiegało dziwne rzężenie. Mężczyźni spojrzeli po sobie z napięciem, trzymając broń w pogotowiu.
– Co robimy? – zapytał Chińczyk najciszej jak umiał, ale w tej chwili usłyszeli trzask i coś wyskoczyło z niespodziewaną prędkością zza drzwi, pędząc prosto na nich.
Strzelili do postaci, jednak nie spodziewali się, że zaraz za nią, pojawi się druga, która w zawrotnym tempie dopadnie do nogi Azjaty. Dopiero sekundę później, kobieta w powyciąganych i wybrudzonych ubraniach leżała na podłodze z kulą pomiędzy oczami. Chińczyk krzyknął, opadając na stare deski korytarza, w którym się znajdowali i panicznie podwijając nogawkę spodni.
Dotknął swojej zakrwawionej łydki, mamrocząc coś pod nosem po chińsku. Krystian przyglądał się temu w milczeniu. Nie lubił faceta, to fakt, ale w życiu nie życzyłby mu czegoś takiego. Przyjrzał się jego ranie i dostrzegł, że ta już zaczynała powoli gnić na obrzeżach. Wirus K111 bardzo szybko się rozprzestrzeniał i najpierw atakował ciało, a umysł był ostatnim procesem przemiany. Zarażony obserwował, jak zaczyna się zmieniać. Wiedział, co się z nim dzieje i że nie może temu zapobiec. Później tracił człowieczeństwo.
Krystian spojrzał na Dymitra, który przyglądał się scenie bez żadnego wyrazu.
– I co teraz? – zapytał półszeptem, ale Chińczyk i tak by go nie usłyszał. Pochylał się w panice nad swoją nogą, mówiąc pod nosem coś w swoim języku.
– A jak myślisz? – Dymitr rzucił mu uważne spojrzenie. Krystian odpowiedział na nie, marszcząc brwi i prychając pod nosem.
– Ty to jednak jesteś skurwielem. Można by go do laboratorium zabrać, macie tam w końcu jakiś lekarzy. Może udałoby się zatrzymać proces K111 – powiedział, ściskając w dłoni kolbę karabinu.
– Lekarzy? – Kapitan spojrzał na niego z zaskoczeniem, które szybko jednak zamaskował. – Nie – powiedział stanowczo, i niespodziewanie strzelił prosto w skroń Chińczyka. Krew roztrysnęła się, plamiąc im mundury. Azjata upadł na podłogę w nienaturalnie wygiętej pozycji, a oni mogli zobaczyć kawałek mózgu w dziurze, którą zrobił pocisk z karabinu Dymitra. – Musimy iść – powiedział, odwracając się i otwierając drzwi prowadzące na dach.
Krystian skrzywił się, ale ruszył za kapitanem, nie oglądając się już nawet na Azjatę.
– Skurwiel – skomentował.
Chociaż kamienica nie była wysoka, rześkie, chłodne powietrze uderzyło w nich, kiedy weszli na dach budynku. Bez smrodu krwi i fetoru rozkładających się ciał, można było poczuć się prawie jak przed apokalipsą.
Dymitr podszedł na skraj dachu i spojrzał w dół. W takiej pozycji był niezwykle łatwym celem. Wystarczyło tylko podejść i go zepchnąć. Krystian stał, przez kilka chwil rozważając tę opcję.
– Tam jest laboratorium – odezwał się nagle kapitan, karabinem wskazując na zniszczony budynek, znajdujący się dwie przecznice dalej. – Musimy się do niego dostać. Najlepiej niezauważeni. Potrafisz być cicho? – Rzucił okiem na Krystiana, uśmiechając się niepokojąco.
– Czyli co, bawimy się w małpy i przeskakujemy na dachy? – prychnął, pomijając jego pytanie. Spojrzał na dachy kamienic, które dzieliły ich od laboratorium. Wszystkie budynki były podobnej wysokości i w niewielkiej odległości od siebie. To powinno się udać bez odniesienia żadnych poważnych uszczerbków.
Dymitr prychnął pobłażliwie, ale już nic nie powiedział. Zamiast tego przeszedł przez dach. Drugi budynek, na który powinni przeskoczyć, znajdował się w odległości trzech metrów od kamienicy. Przewiesił karabin przez ramię na umocowanym do niego pasku, wziął kilka kroków rozpędu i skoczył, zawieszając się na schodach przeciwpożarowych, które zaskrzypiały przeraźliwie. Dymitr warknął głośno, kiedy tylko dzięki sile ramion, wdrapał się najpierw na balkon, a później po drabinie wyszedł na dach.
Krystian obserwował go w skupieniu, po czym westchnął ciężko. Właściwie to śmierć, którą mógłby odnieść spadając z budynku, byłaby lepsza niż zarażenie K111. I z taką myślą, przewiesił karabin przez ramię, wziął duży rozbieg i skoczył. Niefortunnie, nie miał dobrej skoczności. Już myślał, że runie kilka pięter w dół, gdy tylko cudem złapał barierkę balkonu. Przeklął, próbując się podciągnąć i jakoś przez nią przejść. W tamtym momencie cieszył się, że miał silne ręce, bo gdyby nie one, to z pewnością leżałby teraz na ziemi. Uniósł się lekko, zapierając stopę pomiędzy barierki. Teraz już z górki, myślał, gdy stanął za balustradą i zaczął przez nią przechodzić. Kątem oka widział, jak Dymitr przygląda mu się z głupim uśmieszkiem, ale wolał to zignorować. Wdrapał się po drabince na dach, patrząc na niego z wyczekiwaniem.
– Nawet małpa z ciebie żadna, sto dwadzieścia osiem – zaśmiał się. – Masz grację żubra.
– Wolę być człowiekiem, nie małpą – odparł, uśmiechając się lekko.
– Da, przypomnę ci to, kiedy będziesz leżał połamany na ulicy. Jeszcze kawałek drogi przed nami. – Po minie kapitana poznał, że ten będzie oczekiwał jego śmiertelnego upadku za każdym razem, gdy oderwie nogi od ziemi.
Ku niezadowoleniu Dymitra, a uldze Krystiana, droga do laboratorium minęła sprawnie i cicho. Nawet nie spotkali żadnego nieumarłego, który mógłby czaić się wśród ścian i kominów dachów, po których skakali.
Kiedy znajdowali się tuż przy laboratorium, niespodziewana eksplozja kilka ulic dalej odwróciła ich uwagę. Nawet stąd było słychać ludzkie krzyki i desperackie strzały.
– Coś mi mówi, że wrócimy do laboratorium w mocno osłabionym stanie – powiedział Dymitr z napięciem w głosie. Dopiero teraz, kiedy byli w centrum zamkniętej strefy pełnej zombie, można było zobaczyć, że się denerwuje. Najwyraźniej nie spodziewał się, że zarażeni tak zdziesiątkują ich oddział.
Laboratorium znajdowało się w starej szkole, która nie prezentowała się najokazalej. Powybijane okna, obdrapane mury i w pewnym miejscu zawalony dach sprawiał, że Krystian nie miał ochoty tam wchodzić. A na dodatek ruch w oknach utwierdzał go w przekonaniu, że gdy tylko wejdą do środka, ich los zostanie przesądzony. Teraz to już naprawdę zginą.
– Mam nadzieję, że wiesz dokładnie gdzie jest to, po co przyszliśmy – powiedział Krystian, a Dymitr skinął głową. Jego poza bezwzględnego aroganta zniknęła. Teraz twarz stężała w skupieniu, a oczy uważnie śledziły otoczenie, analizowały.
– Po północnej stronie znajduje się biuro. Tam, widzisz? – Wskazał ręką na odległy koniec dachu. – Próbki znajdują się w piwnicy, dokumenty na drugim piętrze. Nie wiem, ilu zarażonych jest w laboratorium.
Krystian powiódł tam spojrzeniem i kiwnął głową. Podejrzewał, że Dymitr będzie mu robił jeszcze jakieś złośliwe uwagi, ten jednak skupiony był na misji. Nawet nie wysłał go jako pierwszego jako tarczę ochronną. Sam podszedł do drzwi szkoły, otworzył je i rozejrzał się powoli.
Dał mu ręką znak, że ma iść za nim. Krystian wykonał polecenie bez jednego słowa. Ruszyli wąskim korytarzem starej placówki nauczania. Gabloty na ścianach wskazywały, że szkoła była czymś pokroju polskiej podstawówki. Rysunki zwierząt, domów, następnie jakieś zagadki matematyczne, zdjęcia z wyjść szkoły… to wszystko zachowało się tu, będąc powidokiem czasów sprzed apokalipsy. Wojskowi najwidoczniej nie przejmowali się tym i utworzyli w szkole laboratorium, zachowując wszystkie pamiątki. Krystian czuł się co najmniej dziwnie, idąc tak tym korytarzem. Zupełnie jak z horroru, pomyślał, spoglądając na pękniętą rurę zwisającą z sufitu, z której kapała woda.
Na dodatek było tu przerażająco cicho. I to było najgorsze, bo miał świadomość, że w budynku znajdują się nieumarli. Rozglądał się dlatego dookoła, razem z Dymitrem sprawdzając każdą salę, jaką mijali. Te jednak były puste.
Ostrożnie i najciszej jak potrafili, weszli schodami na drugie piętro, na którym, jak powiedział Dymitr, miały znajdować się papiery. Przerażająca cisza aż dźwięczała im w uszach, niczym po wybuchu granatu. Była jeszcze bardziej przerażająca niż krzyki zarażonych, ponieważ nawet oddech stawał się głośny i świszczący. Obaj mieli wrażenie, że może sprowadzić na nich uwagę nieumartych. Ilu dokładnie było w szkole zombie? Nie wiedzieli, na razie nie natknęli się na żadnego.
– Chyba tam – powiedział Dymitr półgłosem, ostrożnie stawiając kroki między kawałkami rozbitej szyby, znajdującej się w wąskim korytarzu. Krystian szedł za nim, uważnie obserwując, w jaki sposób kapitan stawiał kroki. Zsunął też spojrzenie na pośladki ukryte pod spodniami wojskowymi i, gdyby nie napięta sytuacja, to zapewne dłużej zawiesiłby na nich wzrok.
Nagle usłyszeli charczenie i z sali obok wpadł na nich jeden z nieumarłych. Potargane, poplamione krwią włosy układały się w stronki, a wypłowiałe oczy błądziły dookoła, jakby obłąkane. Krystian nie myśląc wiele, po prostu w niego wycelował. Huk, jaki rozniósł się po budynku sprawił, że momentalny dreszcz przebiegł po ciele jego i Dymitra.
– Teraz szybko – szepnął do niego, wiedząc, że właśnie wydał na nich wyrok.
Wpadli do pomieszczenia, z którego wyskoczył nieumarty. Najprawdopodobniej kiedyś był to gabinet dyrektora, po apokalipsie zamieniono go jednak na biuro, w którym znajdowały się dokumenty z badań. Krystian stanął przy drzwiach, nasłuchując, a Dymitr popadł do biurka zalanego krwią. Szukał, jak powiedzieli mu przełożeni w laboratorium, czerwonej teczki z nazwiskiem jednego z naukowców, który najprawdopodobniej już nie żył. Albo gorzej – żył i czyhał na nich gdzieś w murach tej szkoły.
– Pośpiesz się – powiedział Krystian, nie bawiąc się w uprzejmości. Dymitr nawet nie zwrócił na to uwagi.
– Nie mogę znaleźć. – Gorączkowo przerzucał papiery, a jego oczy błądziły po gabinecie, w poszukiwaniu teczki. Ze względu na to, że większość pomieszczenia opryskana była krwią, ciężko było namierzyć dokumenty. Zaklął siarczyście, kiedy Krystian wystrzelił, zabijając kolejnego nieumarłego, który już pędził korytarzem w ich stronę.
– Musimy szybko uciekać, zaraz zjawi się ich więcej – ostrzegał go, a Dymitr nie tracił czasu na odpowiedź. Z coraz większą nerwowością przeszukiwał papiery i kiedy Krystian po raz kolejny oddał strzały, w końcu zauważył skrawek ciemnoczerwonej tektury wystający zza półki. Ktoś musiał go tam schować. Odetchnął, wierzchem dłoni ścierając pot z czoła.
– Mam – powiedział, a w następnej chwili Krystian zatrzasnął drzwi prosto przed zakrwawionymi twarzami dwóch dzieciaków, których nie zdążył zastrzelić.
Rozejrzeli się panicznie po pomieszczeniu, a chłopak wskazał na uchylone drzwi. Nie mówiąc nic, podbiegł do nich i otworzył. Za nimi znajdowała się zwykła sala, która najprawdopodobniej również służyła za jakieś biuro. Wbiegli do niej, nie zastanawiając się dłużej i zamykając za sobą drzwi, następnie wyszli na korytarz, na szczęście pusty i najciszej jak potrafili, ruszyli do schodów.
– Jeszcze piwnica – powiedział Dymitr. Krystian kiwnął głową. Nie wyjdą z tego cało, na pewno nie wyjdą, myślał gorączkowo, kiedy nagle zza rogu dojrzeli skuloną postać. Momentalnie przykleili się do ściany, aby trup ich nie zauważył. Ten najwidoczniej miał problem ze wzrokiem, bo przeszedł piętro niżej, nawet nie zwracając na nich uwagi. A gdy w pewnym momencie dostrzegli jego twarz, już wiedzieli, dlaczego ich nie zobaczył. Oczy, nos, czoło i brodę miał rozgniecioną. Gdy zarażony zniknął z ich zasięgu wzroku, ruszyli w dół. Dymitr doprowadził ich do drzwi, zza którymi znajdowały się schody do piwnicy. Gdy tylko je otworzył, poczuli swąd gnijącego ciała pomieszanego ze stęchlizną. A także dosłyszeli rozpaczliwe warczenie.
– Co tam jest? – zapytał Krystian, trzymając przy piersi karabin i będąc gotów w każdej chwili wystrzelić.
– Nie wiem – powiedział Dymitr stłumionym głosem, marszcząc brwi.
Schody prowadzące do piwnicy były wąskie i strome. Na szczęście wykonane były z betonu, więc nie było słychać ich kroków. Dopiero po chwili zobaczyli skraj piwnicy. Jakaś rura musiała pęknąć. Brudna, zgniłozielona woda sięgała do trzeciego stopnia. Weszli do niej bez słowa, nie komentując tego, że sięga im do kolan. Zajęci byli rozglądaniem się dookoła. Nie było tu nic, oprócz starych sprzętów szkolnych. Ruszyli więc do pomieszczenia, jakie znajdowało się obok, a gdy tylko przekroczyli jego próg, Krystian zamarł. Nie potrafił wydusić z siebie nawet słowa, kiedy spoglądał na najdalszą część piwnicy oddzielonej od reszty metalowymi, grubymi prętami. W klatce, na czymś, co przypominało pryczę zawieszoną nad taflą brudnej wody, siedziało dziecko. Zmarszczył brwi. Nie, to nie było już dziecko, pomyślał, gdy chłopiec rzucił się w stronę krat, wpadając w szał. Miotał się to w jedną, to w drugą stronę, szczerząc na nich swoje poszarzałe zęby. Migająca u sufitu jarzeniówka nadawała dziecku jeszcze bardziej przerażającego wyglądu. Ziemista cera, miejscami zgniła, utwierdzała Krystiana w przekonaniu, że ma do czynienia z zarażonym. Widział wiele dzieci, które chorowały na K111, ale to… zamknięte w tej klatce… z naciętymi z lekarską precyzją ramionami, ze znamionami, wskazującymi na to, że ktoś wycinał jego skórę, wprawiło go w osłupienie. A jeszcze, jak dostrzegł obok klatki stół operacyjny, obok którego porozkładane były narzędzia chirurgiczne, nie wiedział, co ma myśleć. Bo z jednej strony chciał mu jakoś pomóc, a z drugiej zdawał sobie sprawę, że na to jest już za późno. Dziecko nie było już człowiekiem.
Do cholery! Sam miał kiedyś brata, który wiekiem był zbliżony do chłopca z klatki! Chyba zabiłby osoby, które spróbowałyby mu coś zrobić, nawet jeśli ten byłby już zarażony.
Nieświadomy jego rozmyślań Dymitr ściągnął z ramienia karabin i przymykając jedno oko, wymierzył prosto w czoło dziecka. Jednym strzałem położył go na ziemię. Przestało już krzyczeć i skakać przy kratach. Wpadło do wody, ale Dymitr zdawał się nawet tego nie zauważać. Podszedł do szafki, do której wmontowano kłódkę. Strzelił w nią, a później otworzył szafkę, wyjmując niewielkie białe pudło, wykonane z metalu.
– Mam – oznajmił, odwracając się do Krystiana. Chłopak otrząsnął się. Przecież to był tylko nieumarły, wmawiał sobie. Taki sam, jak ci na górze, którzy zaraz mogą się zlecieć i być dla nich sporym problemem.
– Co oni właściwie badają? – zapytał, spoglądając na Dymitra. Ten już najwidoczniej miał odpowiedzieć, gdy nagle coś wypadło z pomieszczenia obok. Pomieszczenia, które wydawało się być puste. Postać rzuciła się na Krystiana, który nie był do tego przygotowany. W końcu gdy przechodzili przez tamten składzik, nic nie widzieli, a nieumarli nie mieli w zwyczaju się kryć. Oni nie potrafili myśleć. Żaden z nich nie zakładał więc, że jakiś zarażony się przyczai.
Krystian runął prosto w brudną wodę, odpychając od siebie ciało nastoletniej dziewczyny, która rzucała się na niego z zębami. Cudem złapał za swój pistolet i wystrzelił kilka razy na oślep, celując w górę. W tamtym momencie miał zupełną pustkę w głowie, chciał tylko uwolnić się od tego potwora, którego pysk znajdował się coraz bliżej jego szyi. Cholera, zginie. Naprawdę teraz zginie!
Nie myślał o tym, że przedramiona dziewczyny były zabandażowane. Że na głowie miała jakąś przepaskę z kablami i że najprawdopodobniej przed zniszczeniem laboratorium prowadzono na niej badania. Chciał tylko przeżyć.
To, co stało się później, pamiętał jak przez mgłę. Nie wiedział, czy hałas, który usłyszał był wystrzałem pistoletów, czy walącymi się na gruzami ściany i sufitu. Czuł ciepło ciała zombie, jego smród i lepki, parzący dotyk krwi na ciele. Nie wiedział, czy należała ona do niego, czy do dziewczyny, która go zaatakowała.
Jak przez mgłę widział zarys sylwetki Dymitra, który chyba coś krzyczał. Najprawdopodobniej po rosyjsku, bo nic nie mógł zrozumieć. Nawet nie próbował. Głowę rozsadzał mu tępy, uporczywy ból, promieniujący ze skroni. Ciałem wstrząsnął zimny dreszcz, kiedy próbował się podnieść. Oblał się potem, nie mogąc ruszyć nawet palcem. W jednej chwili wszystko się urwało, jakby za dużo wypił i stracił przytomność. Albo umarł, sam już nie wiedział.

1 komentarz:

  1. Lał O.o
    Super rozdział :D
    Nie No dziewczyno masz klasę do pisania. Krystian zginął czy nie? Hmmm....idę czytać kolejny rozdział.
    Cholera bardzo ciekawe opowiadanie ;3

    OdpowiedzUsuń