Rano, a może raczej w nocy, pobudkę mieli o
godzinie trzeciej trzydzieści. Krystian nieprzytomnie zwlókł się z łóżka i
poczłapał, zupełnie jak zombie, do łazienki. Dopiero po ubraniu się, idealnemu
pościeleniu łóżek i inspekcji, jaką dokonał im Dymitr, mogli ruszyć na
śniadanie do stołówki, które przewidziane było na godzinę czwartą.
Kiedy wyszli na zewnątrz, dochodziła piąta.
Było tak zimno, że ich oddechy zamieniały się w parę. Wschodzące słońce dopiero
rozlewało się na widnokręgu i trudno było przewidzieć, czy mogą się dzisiaj
spodziewać ładnej pogody. Nikt nie ukrywał, że pomogłaby im ona w zmierzeniu
się z zombie.
– Od Witebska dzieli nas pół godziny jazdy
autokarem. Kiedy wjedziemy nim do strefy zamkniętej, zapamiętajcie jedno: od
tej pory to wasz jedyny środek powrotu tutaj. W razie – odchrząknął –
komplikacji, jeżeli nie zdążycie na odjazd, nikt nie będzie na was czekał. Ja
nie jestem pieprzoną przedszkolanką, żeby was pilnować. Każdy z was powinien
dbać o własną dupę. Jeżeli chce przeżyć, oczywiście, i nie zarazić się K111.
Dostaniecie karabiny, pistolety i granaty dymne. Macie strzelać w zwierzynę,
nie w siebie, zrozumiano? A przy okazji, jest dziesięć stopni na minusie i nie
spodziewajcie się miłego dnia. Pakować się i jazda, do autokaru!
Droga do Witebska, niespodziewanie chyba dla
wszystkich, była nużąca i nudna. Między laboratorium a miastem znajdowały się
zarośnięte, zaniedbane pola. Kiedyś, jeszcze przed apokalipsą, być może służyły
do wypasania bydła, albo hodowania zbóż i warzyw. Teraz zamieniły się w jałowe
pustkowie. Być może w brunatnych krzakach czaili się nieumarli, wściekłe psy
lub inne dzikie stworzenia. Nikt z żołnierzy nie miał ochoty tego sprawdzić.
Heinz wydłubywał z zębów resztki śniadania, a
Krystian obserwował rozległe pola. Uświadomił sobie, że, jeśli nie zdąży wsiąść
do autokaru pod koniec misji, nie będzie miał możliwości powrotu. Nie przyjmą
go z powrotem, nawet jeżeli udałoby mu się samodzielnie pokonać pola i dotrzeć
do laboratorium. Prędzej czy później dopadłby go i zabił jakiś nieumarły. Nie,
inaczej, zaraził K111.
Dymitr był w wyjątkowo dobrym nastroju. Kiedy
zabrał mikrofon, urządził swojemu oddziałowi wykład na temat budowy sektora
ósmego, do którego właśnie zmierzali. Ich kapitan wprost sypał żartami jak z
rękawa. Postronnemu obserwatorowi, lubiącemu czarny humor, te dowcipy mogły się
wydać zabawne, ale żołnierze potraktowali je całkiem serio.
– Chrońcie krocze. Niektóre zombie nie
atakują szyi, tylko jaja. Naukowcy podejrzewają, że są to zazwyczaj nieumarłe
kobiety, ale w niektórych przypadkach zdarzają się i mężczyźni – ostrzegał ich.
Kiedy indziej radził: – Strzelajcie w głowę. Reszta ciała jest zazwyczaj
nieczuła na wasz ołów. Możecie do woli wiercić w nich dziury, a oni nawet się
nie uśmiechną. Co najwyżej ja mogę się śmiać z waszej nikłej próby obrony. I
nie liczcie, że będę was ochraniał. Moim zadaniem jest zabranie z sektora
ósmego próbek i dokumentów, a wy musicie mi w tym pomóc. To nie ja jestem dla
was, tylko wy dla mnie. Jak wydam rozkaz, będziecie mi czyścić buty waszą
szczoteczką do zębów. A pamiętajcie, że nikt nie zaopatrza laboratorium w
szczoteczki do zębów.
Rad było wiele, każda bardziej użyteczna od
poprzedniej. Gdy już wjeżdżali do Witebska, Dymitr odezwał się ostatni raz. Ku
zdziwieniu większości, życzył im powodzenia w bliskim spotkaniu z K111.
Przyznał nawet, że ma nadzieję, że są lepszymi żołnierzami niż na to wyglądają.
Bo na razie, jak powiedział, przypominają bardziej stado głupich prosiąt
prowadzonych na ubój, a nie zawodowych wojskowych. Ale obiecał, że jeśli
przeżyją, nauczy ich, jak być żołnierzami. Witebsk okazało się nie mniej
zapuszczonym i zniszczonym miastem jak reszta Białorusi. Ze względu na
zamieszki, które wybuchły jeszcze przed apokalipsą, część budynków została
zniszczona.
Większość konstrukcji w sektorze ósmym, na
ich nieszczęście, groziło zawaleniem. Musieli nie tylko uważać na hordy
nieumarłych, ale również na niestabilne konstrukcje.
Zanim wjechali do miasta, przeszli przez trzy
punkty kontrolne, aż w końcu mogli wjechać do zamkniętej strefy.
– Wstawać z miejsc i ruszać się! – warknął
przez mikrofon Dymitr, po czym wstał z fotela i wyszedł z autokaru. W rękach
miał załadowany karabin i rozglądał się dookoła, szukając zagrożenia. Na razie
wyglądało na to, że nic im nie grozi. – Podzielimy się na trzy grupy. Jedna
pójdzie ze mną do bazy po dokumenty. Druga będzie pilnowała autokaru, a trzecia
rozejrzy się po okolicy. Najlepiej byłoby, gdybyście nagrali nieumarłych albo
odcięli im jakaś część ciała, która pomoże w badaniach, ale, jak na was patrzę,
sukcesem będzie, jeśli utrzymacie się przy życiu – powiedział, a kpiący uśmiech
nie znikał z jego twarzy. Później podzielił żołnierzy na trzy grupy. Pięciu
szeregowych zostało przy autokarze, dziesięciu miało zbadać okolicę, a dwunastu
iść z nim po dokumenty. Heinz znajdował się w grupie pilnującej autokaru, a
Krystian został wybrany ostatni. – A ty, sobaka, pójdziesz z nami, żeby się
czegoś nauczyć. Ewentualnie zginąć, jak się nie sprawdzisz.
Krystian spojrzał na niego ze zmarszczonymi
brwiami, ściskając w dłoni karabin. Miał ochotę prychnąć, bo co to, pierwszy
raz znajduje się na otwartym terenie z zombie? Patrolował ulice Warszawy,
pomagał w wygradzaniu terenów, wiedział, jak sobie radzić.
– Postaram się ciebie nie zawieść, kapitanie
– burknął w odpowiedzi, ruszając ze swoją grupą i Dymitrem na czele w stronę
budynków. Szli powoli, rozglądając się dookoła, jednak ulice wymarłego miasta
wydawały się być puste. Od czasu do czasu tylko przemknął jakiś kot, dziki pies
wyjrzał zza rogu i to byłoby na tyle. Miasto całkowicie różniło się od Warszawy
sprzed kilku lat, kiedy to nie można było wyjść na zewnątrz, by nie zostać
zaatakowanym. Widać na pierwszy rzut oka, że zostało opuszczone i powoli natura
przejmowała nad nim kontrolę. Tu człowiek nie miał już czego szukać. W
przeciwieństwie do zombie.
Pozorną cisze zniszczył dźwięk wystrzału i
rumor rozbijającego się ciała. Psy znajdujące się w okolicy zawyły i wśród
hałasu można było usłyszeć jeszcze jeden dźwięk. Specyficzny wrzask, który
przywodził na myśl krzyk cierpiącego człowieka i ryk całkowicie dzikiego,
nieobliczalnego zwierzęcia. Momentalnie spojrzeli na chłopaka, który, jak
dowiedział się Krystian, miał dopiero dziewiętnaście lat i pochodził z Węgier.
Przerażony przyciskał do siebie pistolet, wpatrując się w dwie pary zwłok,
które przed chwilą zastrzelił. Dzieciak nie nadawał się do wojska, przemknęło
przez myśli Krystiana.
– Sprowadzisz następnych, ty idioto! – syknął
Dymitr.
Krystian zdawał sobie sprawę, że najbliższe
kilka minut przesądzi o ich życiu. Wiedział, że nieumarli przyjdą w to miejsce
hordami, w końcu huk wystrzału roznosił się bardziej na cichym i opuszczonym
terenie. Kapitan dał znak dłonią, że mają się pospieszyć. Wszyscy zgodnie za
nim ruszyli, rozglądając się. Nagle Chińczyk z jego pokoju krzyknął, strzelając
w stronę zaułka, z którego wynurzyły się trzy postacie. Chybił. Kule
poszybowały daleko nad głowami zombie, nawet ich nie drasnąwszy.
– Glupo kitayets!– syknął Dymitr po rosyjsku,
uderzając Chińczyka kolbą pistoletu w twarz. – Zabić ich, na co czekacie? –
wrzasnął do obserwujących całą sytuację żołnierzy. Kolejne wystrzały
rozbrzmiały po ulicy, a za nimi jak echo powtórzyły się kolejne wystrzały.
Grupa mająca zbadać miasto również musiała napotkać na tłum zarażonych.
– Szybko, do budynku! – wrzasnął Dymitr,
kiedy następni nieumarci wyłonili się zza rogu. Czekał, aż wszyscy żołnierze
wbiegną do środka. Zanim jednak Krystian i dwójka innych mężczyzn weszła do
gmachu, z wnętrza starej fabryki, w której żołnierze chcieli znaleźć chociażby
chwilowe schronienie, rozległy się strzały. Musieli przebywać tam nieumarli.
Chwilę później, oprócz dźwięków karabinów, słychać było jeszcze jakieś
powtarzające się, bardzo niepokojące huki. Krystian nie obejrzał się jednak,
zajęty strzelaniem do zarażonych, których przybywało z każdą chwilą. Z
pewnością była to dawna ludność Witebska, ale nie chciał teraz o tym w ten
sposób myśleć. Ratował swoje życie, do cholery!
– Budynek się wali! – krzyknął Chińczyk, a w
jego głosie mocno pobrzmiewał azjatycki akcent, przez który Krystian z początku
go nie zrozumiał. Wystarczyło jednak, że obejrzał się przed ramię i dojrzał
zawalone gruzem wejście.
– Cholera – przeklął Krystian w swoim
ojczystym języku, jednak nie miał czasu na zastanawianie się, gdy jeden z nieumarłych
zbliżył się do niego niebezpiecznie blisko. – Musimy uciekać! – krzyknął do
Dymitra, który też nie przestawał ostrzeliwać chodzących zwłok. – Co ty nie powiesz? – odwarknął mu,
wpakowując kolejny magazynek do głowy zombie. – Może zostaniesz kapitanem, jak
tak dobrze wychodzi ci wydawanie rozkazów?!
– Spoko! Przynajmniej nie wpakowałbym nas w
gówno! – chłopak wrzasnął w jego stronę, kiedy w ostatnim momencie zabił jakąś
kobietę, która już szykowała się do skoku na niego. Niektórzy zarażeni, ci z
niepoprzetrącanymi nogami, byli w miarę szybcy. Musiał się mieć na baczności,
jeżeli nie chciał tu umrzeć. Dymitr nie
miał tyle szczęścia, akurat przeładowywał magazynek w karabinie, kiedy
nieumarły rzucił się na niego, powalając na drogę. Krzyknął, starając się z
całych sił odepchnąć napastnika, żeby dokończyć załadowanie broni. Kiedy w
końcu mu się to udało, z mściwą satysfakcją przestrzelił mu szczękę i zepchnął
z siebie. Jeden z żołnierzy, który
również został na ulicy, krzyknął rozdzierająco. Nie był na tyle szybki, żeby
zabić zombie. Dymitr strzelił w głowę zarówno nieumarłemu, jak i poległemu
żołnierzowi. Tylko zabijając go, mógł sprawić, że nie stanie się zombie.
– Musimy się gdzieś schować, bo zaraz będzie
tu ich jeszcze więcej – warknął kapitan, rozglądając się w poszukiwaniu
schronienia. Wejście do fabryki wciąż było zasypane, ale Dymitr nie miał czasu
zająć się uwięzionymi żołnierzami. Od tej pory, jeżeli przeżyli, będą zdani na
siebie, jak im obiecał.
– Tam jest chyba bezpiecznie! – krzyknął
Chińczyk, biegnąc w stronę zrujnowanej kamienicy. Krystian kątem oka spojrzał
na niego i, nim skierowali się w stronę budynku, rozwalił jeszcze głowę jakiejś
kobiecie. Azjata wpadł do budynku, rozglądając się dookoła. Dał im znak ręką,
że w środku jest czysto i już po chwili znajdowali się w starej kamienicy
mieszkalnej, która najwidoczniej została przystosowana do życia w świecie z
wirusem K111. Okna były zabite dechami, a w drzwiach znajdowała się belka
umożliwiająca ich zabarykadowanie.
– Idź zobaczyć, jak jest na górze –
powiedział Dymitr, zamykając drzwi. Chińczyk kiwnął głową i wybiegł po schodach
na piętro. Zanim Krystian zdążył zablokować drzwi przed wejściem z zewnątrz,
Dymitr złapał go za przód munduru i przyszpilił do ściany. Przedramieniem naparł
na szyję szeregowego, bezlitośnie go podduszając.
– Masz mi coś jeszcze do powiedzenia,
gówniarzu? – warknął, oddychając szybko, cały rozjuszony.
Krystian najpierw otworzył oczy szeroko,
później coś charknął niewyraźnie. Dymitr poluźnił uścisk na jego szyi, jednak
wciąż go boleśnie przyciskał do ściany.
– To, że wypadałoby zaryglować drzwi,
kapitanie – odpowiedział, uśmiechając się lekko.
Dymitr zaklął po rosyjsku, najprawdopodobniej
bardzo soczyście, a później sięgnął po karabin i przyłożył lufę do policzka
chłopaka.
– Jakiś pewny siebie się zrobił, co, sobaka?
Mogę cię zniszczyć w ciągu sekundy, a ty ze mną tak bezczelnie igrasz, Polaku.
Krystian drgnął, spoglądając na lufę.
Przełknął ciężko ślinę.
– To przez emocje, kapitanie – wydusił. –
Przepraszam i radzę naprawdę zaryglować te drzwi, bo za chwilę będzie jeszcze
zabawniej – dodał.
– Zabawniej? – Dymitr prychnął cicho,
odsuwając się. Wciąż jednak trzymał lufę przy jego policzku. – No to rygluj te
drzwi, sto dwadzieścia osiem. – Karabinem wskazał na drzwi.
Krystian bez ociągania sięgnął do nich,
zasuwając belkę na drzwi. Następnie spojrzał na kapitana.
– Sto dwadzieścia osiem BE, kapitanie –
powiedział, podkreślając literę, która widniała w jego nowym imieniu.
– Co? – Dymitr spojrzał na niego jak na
idiotę. Niestety Krystian nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym momencie na
schodach pojawił się Chińczyk, wymachując swoją strzelbą.
– Na górę, pusto! – powiedział Azjata.
– Zobacz, z której strony jest laboratorium –
polecił mu kapitan, zwracając spojrzenie na Krystiana. Chłopak uśmiechnął się
lekko. Cóż, szczerze mówiąc, miał przykre wrażenie, że przyjdzie mu tutaj
zginąć. Jemu, kapitanowi i denerwującemu Chińczykowi. Toć za drzwiami kamienicy
czekała na nich horda zarażonych, którzy już teraz dobijali się do nich.
Słychać było drapanie i rozpaczliwe rzężenie.
– Moje pełne imię – podkreślił Krystian –
brzmi sto dwadzieścia osiem be, jeżeli już mamy być dokładni. – Zginie za to,
na bank zginie, myślał. Ale chyba lepsza kulka w łeb, niż zarażenie wirusem.
Dymitr patrzył na niego przez dłuższą chwilę
w bezruchu, a po wyrazie jego twarzy można było uznać, że ta odpowiedź zupełnie
go zaskoczyła.
– Jak żyję, jeszcze nigdy nie spotkałem
takiego pyskatego psa jak ty – powiedział powoli, marszcząc przy tym brwi,
jakby zastanawiał się, co powiedzieć. – Myślisz, że jak dogadujesz się z
pułkownikiem, możesz sobie pozwolić na co chcesz? Ciekawe, gdzie jest teraz
pułkownik, jak jesteś krok od śmierci.
– Długo już nie pożyjesz, kapitanie –
powiedział Krystian, uśmiechając się lekko. Nikt nigdy nie irytował go tak, jak
ten facet. – Teraz myślę, że śmierć śmieje nam się w twarz, nie zaprzątam sobie
w takich chwilach głowy pułkownikiem. Patrząc logicznie na naszą sytuację, nie
przeżyjemy tego. Nie mam zamiaru więc w ostatnich chwilach mojego życia
podlizywać się tobie. – Wzruszył ramionami.
– Jeżeli masz zamiar tego nie przeżyć, proszę
bardzo – prychnął Dymitr, sięgając po karabin. Przeładował go, jakby dla
podkreślenia swoich słów. – Ja przeżyłem już gorsze piekło i gdybym ciągle był
w przekonaniu, że nie przeżyję, nie byłbym teraz twoim kapitanem. Myślisz, że
wysłaliby nowy oddział na misję bez powrotu? Głupi jesteś, jak każdy Polak.
Temu ciągle dawaliśmy wam w dupę. Wciąż się dziwię, że nie jesteście pod
naszymi rządami – zaśmiał się arogancko.
Krystian uśmiechnął się kątem ust, patrząc mu
wyzywająco w oczy.
– To w takim razie powiedz mi, jak masz
zamiar stąd wyjść, skoro jesteśmy z zewnątrz otoczeni przez nieumarłych? Nie
jesteśmy pod waszymi rządami, bo potrafimy myśleć i pijemy wódkę, nie spirytus.
Dymitr uśmiechnął się drwiąco, nie komentując
uwagi o spirytusie. Zamiast tego wskazał karabinem na sufit.
– Pójdziemy górą. Mam nadzieję, że umiesz
skakać, sto dwadzieścia osiem be?
Krystian zmarszczył brwi, spoglądając na
niego w zastanowieniu. Naprawdę wątpił, że przeżyją tę misję, ale już nie robił
uwag na ten temat. W zamian odpowiedział:
– Dam sobie radę. – W tym momencie do
pomieszczenia znów wpadł Chińczyk, uśmiechając się szeroko i najwidoczniej nie
zauważając napiętej atmosfery pomiędzy żołnierzem a jego kapitanem.
– Na wschód, kapitanie! Jakie rozkazy? –
Brakowało mu jeszcze tylko ogona, którym mógłby zamerdać, pomyślał Krystian,
patrząc na niego i nie kryjąc obrzydzenia.
– Kolega zgłosił się na ochotnika, że pójdzie
pierwszy. – Dymitr uśmiechnął się kącikiem ust, rzucając mu rozbawione
spojrzenie znad ramienia. – Prawda?
Krystian zmrużył oczy, rzucając mu uważne spojrzenie.
Prychnął cicho pod nosem.
– Myślałem, że jestem dla kapitana psem, nie
kolegą. – Trochę już się rozkręcił i naprawdę nie dbał o to, co może się z nim
stać po tej misji, bo był przekonany, że jej końca nie doczekają. – Ale pewnie,
skoro kapitan się boi, mogę poprowadzić. – Kiwnął głową.
Dymitr zaśmiał się niespodziewanie na te
słowa, a Chińczyk pobladł, rzucając przerażone spojrzenie to Krystianowi, to
kapitanowi.
– Widzisz sto dwadzieścia – zwrócił się
Dymitr do Azjaty z uśmiechem. – Na froncie są dowódcy oraz żołnierze. Głupi i
głupsi. Głupi chcą przeżyć. Głupsi chcą zginąć. Są jeszcze najgłupsi, którzy
myślą, że walka to rywalizacja. Którym z tych typów jesteś ty, sto dwadzieścia?
– Pierwszym, kapitanie. – Chińczyk wzruszył
ramionami.
– No właśnie, a którym jest twój kolega, jak
myślisz?
– Trzecim, kapitanie.
Dymitr kiwnął głową i spojrzał wyczekująco na
Krystiana.
– No idź, psie, będziesz moją żywą tarczą.
Chłopak spojrzał na niego z lekkim uśmiechem.
Zaczynało go coś w tym facecie pociągać. Ta jego nieprzewidywalność? Świetnie
dobrana riposta na każde jego zdanie? Jednak, gdy pomyślał o Noe, momentalnie
otrzeźwiał. Ten mężczyzna był nienormalny, zabił drugiego człowieka z zimną
krwią, nie było w nim nic, co mógł uznać za ciekawe, czy godne podziwu.
– Jasne. Wszyscy Ruscy to jednak tchórze –
zamruczał pod nosem, jednak na tyle głośno, żeby Dymitr był w stanie usłyszeć.
Nim ten jednak zdążył zareagować, Krystian już ruszył w kierunku schodów.
Kamienica była w połowie zniszczona,
dokładniej jej wschodnia część, ale całe szczęście że, jak zorientował się
Chińczyk, mogli wyjść dachem po południowej stronie.
– Wygląda na to, że będziemy musieli przejść
górą – powiedział Dymitr, kiedy wspinali się po spróchniałych schodach. Musieli
uważać, gdzie stawiają kroki, żeby stopnie się pod nimi nie zapadły. –
Uważajcie – ostrzegł ich, kiedy wyszli na klatkę schodową ostatniego piętra. Z
końca korytarza dobiegało dziwne rzężenie. Mężczyźni spojrzeli po sobie z
napięciem, trzymając broń w pogotowiu.
– Co robimy? – zapytał Chińczyk najciszej jak
umiał, ale w tej chwili usłyszeli trzask i coś wyskoczyło z niespodziewaną
prędkością zza drzwi, pędząc prosto na nich.
Strzelili do postaci, jednak nie spodziewali
się, że zaraz za nią, pojawi się druga, która w zawrotnym tempie dopadnie do
nogi Azjaty. Dopiero sekundę później, kobieta w powyciąganych i wybrudzonych
ubraniach leżała na podłodze z kulą pomiędzy oczami. Chińczyk krzyknął,
opadając na stare deski korytarza, w którym się znajdowali i panicznie podwijając
nogawkę spodni.
Dotknął swojej zakrwawionej łydki, mamrocząc
coś pod nosem po chińsku. Krystian przyglądał się temu w milczeniu. Nie lubił
faceta, to fakt, ale w życiu nie życzyłby mu czegoś takiego. Przyjrzał się jego
ranie i dostrzegł, że ta już zaczynała powoli gnić na obrzeżach. Wirus K111
bardzo szybko się rozprzestrzeniał i najpierw atakował ciało, a umysł był
ostatnim procesem przemiany. Zarażony obserwował, jak zaczyna się zmieniać.
Wiedział, co się z nim dzieje i że nie może temu zapobiec. Później tracił
człowieczeństwo.
Krystian spojrzał na Dymitra, który
przyglądał się scenie bez żadnego wyrazu.
– I co teraz? – zapytał półszeptem, ale
Chińczyk i tak by go nie usłyszał. Pochylał się w panice nad swoją nogą, mówiąc
pod nosem coś w swoim języku.
– A jak myślisz? – Dymitr rzucił mu uważne
spojrzenie. Krystian odpowiedział na nie, marszcząc brwi i prychając pod nosem.
– Ty to jednak jesteś skurwielem. Można by go
do laboratorium zabrać, macie tam w końcu jakiś lekarzy. Może udałoby się
zatrzymać proces K111 – powiedział, ściskając w dłoni kolbę karabinu.
– Lekarzy? – Kapitan spojrzał na niego z
zaskoczeniem, które szybko jednak zamaskował. – Nie – powiedział stanowczo, i
niespodziewanie strzelił prosto w skroń Chińczyka. Krew roztrysnęła się,
plamiąc im mundury. Azjata upadł na podłogę w nienaturalnie wygiętej pozycji, a
oni mogli zobaczyć kawałek mózgu w dziurze, którą zrobił pocisk z karabinu
Dymitra. – Musimy iść – powiedział, odwracając się i otwierając drzwi
prowadzące na dach.
Krystian skrzywił się, ale ruszył za
kapitanem, nie oglądając się już nawet na Azjatę.
– Skurwiel – skomentował.
Chociaż kamienica nie była wysoka, rześkie,
chłodne powietrze uderzyło w nich, kiedy weszli na dach budynku. Bez smrodu
krwi i fetoru rozkładających się ciał, można było poczuć się prawie jak przed
apokalipsą.
Dymitr podszedł na skraj dachu i spojrzał w
dół. W takiej pozycji był niezwykle łatwym celem. Wystarczyło tylko podejść i
go zepchnąć. Krystian stał, przez kilka chwil rozważając tę opcję.
– Tam jest laboratorium – odezwał się nagle
kapitan, karabinem wskazując na zniszczony budynek, znajdujący się dwie
przecznice dalej. – Musimy się do niego dostać. Najlepiej niezauważeni.
Potrafisz być cicho? – Rzucił okiem na Krystiana, uśmiechając się niepokojąco.
– Czyli co, bawimy się w małpy i
przeskakujemy na dachy? – prychnął, pomijając jego pytanie. Spojrzał na dachy
kamienic, które dzieliły ich od laboratorium. Wszystkie budynki były podobnej
wysokości i w niewielkiej odległości od siebie. To powinno się udać bez odniesienia
żadnych poważnych uszczerbków.
Dymitr prychnął pobłażliwie, ale już nic nie
powiedział. Zamiast tego przeszedł przez dach. Drugi budynek, na który powinni
przeskoczyć, znajdował się w odległości trzech metrów od kamienicy. Przewiesił
karabin przez ramię na umocowanym do niego pasku, wziął kilka kroków rozpędu i
skoczył, zawieszając się na schodach przeciwpożarowych, które zaskrzypiały
przeraźliwie. Dymitr warknął głośno, kiedy tylko dzięki sile ramion, wdrapał
się najpierw na balkon, a później po drabinie wyszedł na dach.
Krystian obserwował go w skupieniu, po czym
westchnął ciężko. Właściwie to śmierć, którą mógłby odnieść spadając z budynku,
byłaby lepsza niż zarażenie K111. I z taką myślą, przewiesił karabin przez
ramię, wziął duży rozbieg i skoczył. Niefortunnie, nie miał dobrej skoczności.
Już myślał, że runie kilka pięter w dół, gdy tylko cudem złapał barierkę
balkonu. Przeklął, próbując się podciągnąć i jakoś przez nią przejść. W tamtym
momencie cieszył się, że miał silne ręce, bo gdyby nie one, to z pewnością
leżałby teraz na ziemi. Uniósł się lekko, zapierając stopę pomiędzy barierki.
Teraz już z górki, myślał, gdy stanął za balustradą i zaczął przez nią
przechodzić. Kątem oka widział, jak Dymitr przygląda mu się z głupim
uśmieszkiem, ale wolał to zignorować. Wdrapał się po drabince na dach, patrząc
na niego z wyczekiwaniem.
– Nawet małpa z ciebie żadna, sto dwadzieścia
osiem – zaśmiał się. – Masz grację żubra.
– Wolę być człowiekiem, nie małpą – odparł,
uśmiechając się lekko.
– Da, przypomnę ci to, kiedy będziesz leżał
połamany na ulicy. Jeszcze kawałek drogi przed nami. – Po minie kapitana
poznał, że ten będzie oczekiwał jego śmiertelnego upadku za każdym razem, gdy
oderwie nogi od ziemi.
Ku niezadowoleniu Dymitra, a uldze Krystiana,
droga do laboratorium minęła sprawnie i cicho. Nawet nie spotkali żadnego
nieumarłego, który mógłby czaić się wśród ścian i kominów dachów, po których
skakali.
Kiedy znajdowali się tuż przy laboratorium,
niespodziewana eksplozja kilka ulic dalej odwróciła ich uwagę. Nawet stąd było
słychać ludzkie krzyki i desperackie strzały.
– Coś mi mówi, że wrócimy do laboratorium w
mocno osłabionym stanie – powiedział Dymitr z napięciem w głosie. Dopiero
teraz, kiedy byli w centrum zamkniętej strefy pełnej zombie, można było
zobaczyć, że się denerwuje. Najwyraźniej nie spodziewał się, że zarażeni tak
zdziesiątkują ich oddział.
Laboratorium znajdowało się w starej szkole,
która nie prezentowała się najokazalej. Powybijane okna, obdrapane mury i w
pewnym miejscu zawalony dach sprawiał, że Krystian nie miał ochoty tam
wchodzić. A na dodatek ruch w oknach utwierdzał go w przekonaniu, że gdy tylko
wejdą do środka, ich los zostanie przesądzony. Teraz to już naprawdę zginą.
– Mam nadzieję, że wiesz dokładnie gdzie jest
to, po co przyszliśmy – powiedział Krystian, a Dymitr skinął głową. Jego poza
bezwzględnego aroganta zniknęła. Teraz twarz stężała w skupieniu, a oczy
uważnie śledziły otoczenie, analizowały.
– Po północnej stronie znajduje się biuro.
Tam, widzisz? – Wskazał ręką na odległy koniec dachu. – Próbki znajdują się w
piwnicy, dokumenty na drugim piętrze. Nie wiem, ilu zarażonych jest w
laboratorium.
Krystian powiódł tam spojrzeniem i kiwnął
głową. Podejrzewał, że Dymitr będzie mu robił jeszcze jakieś złośliwe uwagi,
ten jednak skupiony był na misji. Nawet nie wysłał go jako pierwszego jako tarczę
ochronną. Sam podszedł do drzwi szkoły, otworzył je i rozejrzał się powoli.
Dał mu ręką znak, że ma iść za nim. Krystian
wykonał polecenie bez jednego słowa. Ruszyli wąskim korytarzem starej placówki
nauczania. Gabloty na ścianach wskazywały, że szkoła była czymś pokroju
polskiej podstawówki. Rysunki zwierząt, domów, następnie jakieś zagadki
matematyczne, zdjęcia z wyjść szkoły… to wszystko zachowało się tu, będąc
powidokiem czasów sprzed apokalipsy. Wojskowi najwidoczniej nie przejmowali się
tym i utworzyli w szkole laboratorium, zachowując wszystkie pamiątki. Krystian
czuł się co najmniej dziwnie, idąc tak tym korytarzem. Zupełnie jak z horroru,
pomyślał, spoglądając na pękniętą rurę zwisającą z sufitu, z której kapała
woda.
Na dodatek było tu przerażająco cicho. I to
było najgorsze, bo miał świadomość, że w budynku znajdują się nieumarli.
Rozglądał się dlatego dookoła, razem z Dymitrem sprawdzając każdą salę, jaką
mijali. Te jednak były puste.
Ostrożnie i najciszej jak potrafili, weszli
schodami na drugie piętro, na którym, jak powiedział Dymitr, miały znajdować
się papiery. Przerażająca cisza aż dźwięczała im w uszach, niczym po wybuchu
granatu. Była jeszcze bardziej przerażająca niż krzyki zarażonych, ponieważ
nawet oddech stawał się głośny i świszczący. Obaj mieli wrażenie, że może
sprowadzić na nich uwagę nieumartych. Ilu dokładnie było w szkole zombie? Nie
wiedzieli, na razie nie natknęli się na żadnego.
– Chyba tam – powiedział Dymitr półgłosem,
ostrożnie stawiając kroki między kawałkami rozbitej szyby, znajdującej się w
wąskim korytarzu. Krystian szedł za nim, uważnie obserwując, w jaki sposób
kapitan stawiał kroki. Zsunął też spojrzenie na pośladki ukryte pod spodniami
wojskowymi i, gdyby nie napięta sytuacja, to zapewne dłużej zawiesiłby na nich
wzrok.
Nagle usłyszeli charczenie i z sali obok
wpadł na nich jeden z nieumarłych. Potargane, poplamione krwią włosy układały
się w stronki, a wypłowiałe oczy błądziły dookoła, jakby obłąkane. Krystian nie
myśląc wiele, po prostu w niego wycelował. Huk, jaki rozniósł się po budynku
sprawił, że momentalny dreszcz przebiegł po ciele jego i Dymitra.
– Teraz szybko – szepnął do niego, wiedząc,
że właśnie wydał na nich wyrok.
Wpadli do pomieszczenia, z którego wyskoczył
nieumarty. Najprawdopodobniej kiedyś był to gabinet dyrektora, po apokalipsie
zamieniono go jednak na biuro, w którym znajdowały się dokumenty z badań.
Krystian stanął przy drzwiach, nasłuchując, a Dymitr popadł do biurka zalanego
krwią. Szukał, jak powiedzieli mu przełożeni w laboratorium, czerwonej teczki z
nazwiskiem jednego z naukowców, który najprawdopodobniej już nie żył. Albo
gorzej – żył i czyhał na nich gdzieś w murach tej szkoły.
– Pośpiesz się – powiedział Krystian, nie
bawiąc się w uprzejmości. Dymitr nawet nie zwrócił na to uwagi.
– Nie mogę znaleźć. – Gorączkowo przerzucał
papiery, a jego oczy błądziły po gabinecie, w poszukiwaniu teczki. Ze względu
na to, że większość pomieszczenia opryskana była krwią, ciężko było namierzyć
dokumenty. Zaklął siarczyście, kiedy Krystian wystrzelił, zabijając kolejnego
nieumarłego, który już pędził korytarzem w ich stronę.
– Musimy szybko uciekać, zaraz zjawi się ich
więcej – ostrzegał go, a Dymitr nie tracił czasu na odpowiedź. Z coraz większą
nerwowością przeszukiwał papiery i kiedy Krystian po raz kolejny oddał strzały,
w końcu zauważył skrawek ciemnoczerwonej tektury wystający zza półki. Ktoś
musiał go tam schować. Odetchnął, wierzchem dłoni ścierając pot z czoła.
– Mam – powiedział, a w następnej chwili
Krystian zatrzasnął drzwi prosto przed zakrwawionymi twarzami dwóch dzieciaków,
których nie zdążył zastrzelić.
Rozejrzeli się panicznie po pomieszczeniu, a
chłopak wskazał na uchylone drzwi. Nie mówiąc nic, podbiegł do nich i otworzył.
Za nimi znajdowała się zwykła sala, która najprawdopodobniej również służyła za
jakieś biuro. Wbiegli do niej, nie zastanawiając się dłużej i zamykając za sobą
drzwi, następnie wyszli na korytarz, na szczęście pusty i najciszej jak
potrafili, ruszyli do schodów.
– Jeszcze piwnica – powiedział Dymitr.
Krystian kiwnął głową. Nie wyjdą z tego cało, na pewno nie wyjdą, myślał
gorączkowo, kiedy nagle zza rogu dojrzeli skuloną postać. Momentalnie
przykleili się do ściany, aby trup ich nie zauważył. Ten najwidoczniej miał
problem ze wzrokiem, bo przeszedł piętro niżej, nawet nie zwracając na nich
uwagi. A gdy w pewnym momencie dostrzegli jego twarz, już wiedzieli, dlaczego
ich nie zobaczył. Oczy, nos, czoło i brodę miał rozgniecioną. Gdy zarażony
zniknął z ich zasięgu wzroku, ruszyli w dół. Dymitr doprowadził ich do drzwi,
zza którymi znajdowały się schody do piwnicy. Gdy tylko je otworzył, poczuli
swąd gnijącego ciała pomieszanego ze stęchlizną. A także dosłyszeli rozpaczliwe
warczenie.
– Co tam jest? – zapytał Krystian, trzymając
przy piersi karabin i będąc gotów w każdej chwili wystrzelić.
– Nie wiem – powiedział Dymitr stłumionym
głosem, marszcząc brwi.
Schody prowadzące do piwnicy były wąskie i
strome. Na szczęście wykonane były z betonu, więc nie było słychać ich kroków.
Dopiero po chwili zobaczyli skraj piwnicy. Jakaś rura musiała pęknąć. Brudna,
zgniłozielona woda sięgała do trzeciego stopnia. Weszli do niej bez słowa, nie
komentując tego, że sięga im do kolan. Zajęci byli rozglądaniem się dookoła.
Nie było tu nic, oprócz starych sprzętów szkolnych. Ruszyli więc do pomieszczenia,
jakie znajdowało się obok, a gdy tylko przekroczyli jego próg, Krystian zamarł.
Nie potrafił wydusić z siebie nawet słowa, kiedy spoglądał na najdalszą część
piwnicy oddzielonej od reszty metalowymi, grubymi prętami. W klatce, na czymś,
co przypominało pryczę zawieszoną nad taflą brudnej wody, siedziało dziecko.
Zmarszczył brwi. Nie, to nie było już dziecko, pomyślał, gdy chłopiec rzucił
się w stronę krat, wpadając w szał. Miotał się to w jedną, to w drugą stronę,
szczerząc na nich swoje poszarzałe zęby. Migająca u sufitu jarzeniówka nadawała
dziecku jeszcze bardziej przerażającego wyglądu. Ziemista cera, miejscami
zgniła, utwierdzała Krystiana w przekonaniu, że ma do czynienia z zarażonym.
Widział wiele dzieci, które chorowały na K111, ale to… zamknięte w tej klatce…
z naciętymi z lekarską precyzją ramionami, ze znamionami, wskazującymi na to,
że ktoś wycinał jego skórę, wprawiło go w osłupienie. A jeszcze, jak dostrzegł
obok klatki stół operacyjny, obok którego porozkładane były narzędzia chirurgiczne,
nie wiedział, co ma myśleć. Bo z jednej strony chciał mu jakoś pomóc, a z
drugiej zdawał sobie sprawę, że na to jest już za późno. Dziecko nie było już
człowiekiem.
Do cholery! Sam miał kiedyś brata, który
wiekiem był zbliżony do chłopca z klatki! Chyba zabiłby osoby, które
spróbowałyby mu coś zrobić, nawet jeśli ten byłby już zarażony.
Nieświadomy jego rozmyślań Dymitr ściągnął z
ramienia karabin i przymykając jedno oko, wymierzył prosto w czoło dziecka.
Jednym strzałem położył go na ziemię. Przestało już krzyczeć i skakać przy
kratach. Wpadło do wody, ale Dymitr zdawał się nawet tego nie zauważać.
Podszedł do szafki, do której wmontowano kłódkę. Strzelił w nią, a później
otworzył szafkę, wyjmując niewielkie białe pudło, wykonane z metalu.
– Mam – oznajmił, odwracając się do
Krystiana. Chłopak otrząsnął się. Przecież to był tylko nieumarły, wmawiał
sobie. Taki sam, jak ci na górze, którzy zaraz mogą się zlecieć i być dla nich
sporym problemem.
– Co oni właściwie badają? – zapytał,
spoglądając na Dymitra. Ten już najwidoczniej miał odpowiedzieć, gdy nagle coś
wypadło z pomieszczenia obok. Pomieszczenia, które wydawało się być puste.
Postać rzuciła się na Krystiana, który nie był do tego przygotowany. W końcu
gdy przechodzili przez tamten składzik, nic nie widzieli, a nieumarli nie mieli
w zwyczaju się kryć. Oni nie potrafili myśleć. Żaden z nich nie zakładał więc,
że jakiś zarażony się przyczai.
Krystian runął prosto w brudną wodę,
odpychając od siebie ciało nastoletniej dziewczyny, która rzucała się na niego
z zębami. Cudem złapał za swój pistolet i wystrzelił kilka razy na oślep,
celując w górę. W tamtym momencie miał zupełną pustkę w głowie, chciał tylko
uwolnić się od tego potwora, którego pysk znajdował się coraz bliżej jego szyi.
Cholera, zginie. Naprawdę teraz zginie!
Nie myślał o tym, że przedramiona dziewczyny
były zabandażowane. Że na głowie miała jakąś przepaskę z kablami i że
najprawdopodobniej przed zniszczeniem laboratorium prowadzono na niej badania.
Chciał tylko przeżyć.
To, co stało się później, pamiętał jak przez
mgłę. Nie wiedział, czy hałas, który usłyszał był wystrzałem pistoletów, czy
walącymi się na gruzami ściany i sufitu. Czuł ciepło ciała zombie, jego smród i
lepki, parzący dotyk krwi na ciele. Nie wiedział, czy należała ona do niego, czy
do dziewczyny, która go zaatakowała.
Jak przez mgłę widział zarys sylwetki
Dymitra, który chyba coś krzyczał. Najprawdopodobniej po rosyjsku, bo nic nie
mógł zrozumieć. Nawet nie próbował. Głowę rozsadzał mu tępy, uporczywy ból,
promieniujący ze skroni. Ciałem wstrząsnął zimny dreszcz, kiedy próbował się
podnieść. Oblał się potem, nie mogąc ruszyć nawet palcem. W jednej chwili
wszystko się urwało, jakby za dużo wypił i stracił przytomność. Albo umarł, sam
już nie wiedział.
Lał O.o
OdpowiedzUsuńSuper rozdział :D
Nie No dziewczyno masz klasę do pisania. Krystian zginął czy nie? Hmmm....idę czytać kolejny rozdział.
Cholera bardzo ciekawe opowiadanie ;3